Przygotowania (12.7.2005)

Wyjazd do Rumunii nie wymagał specjalnych zabiegów, jak rezerwacja biletów na prom, kupowania masy jedzenia i wywiadów jak sobie poradzić na wyprawie (szczególnie, że miałem już trochę doświadczenia), więc przygotowania ograniczyły się właściwie tylko do spakowania sakw. To zaś zrobiłem w ciągu dwóch dni przed wyjazdem, ostatnie rzeczy pakując kilka minut przez wyjściem.

Owszem, w stosunku do poprzedniego roku sprawiłem sobie profesjonalne sakwy Crosso (ale tylko tylnie ;-) ) i przekonany przez Tomka także cienkie opony (dużej różnicy nie zauważyłem, ale chyba rzeczywiście miałem mniejsze opory toczenia). W sklepie rowerowym wymieniłem też klocki hamulcowe i dokonałem regulacji różnych fragmentów roweru (co kosztowało mnie dość sporo).

Miałem mapę Słowacji 1:500 000 i przewodnik po Rumunii, resztę ekwipunku teoretycznego zadeklarował się wziąć Tomek. I tak wsiadłem sobie do pociągu Bydgoszcz - Bielsko-Biała, żeby następnego dnia rano być na miejscu gotowy do rozpoczęcia wyprawy.



Dzień 1., Na Słowację (13.7.2005)

Rano czekając na Tomka i Marcina pokręciłem się trochę po Bielsko-Białej, ale jak tylko przyjechali, ruszyliśmy w trasę.

Pierwsze kilometry, zaczęliśmy się rozgrzewać, dostosowywać do swojego tempa (a przyznam, było szybsze niż moje własne, optymalne, ale jakoś się przystosowałem). Dość ładnie poszło nam dotarcie do Żywca, trochę gorzej dojechanie do granicy, bo przed nią zaczęły się niezłe podjazdy.

Za to po wjechaniu na Słowację zaczęły się ładne zjazdy i pognaliśmy z dużą prędkością w głąb kraju i w kierunku słowackich Tatr. Chłopaki mieli więcej sakw niż ja i chyba cięższych, więc pocieszałem się, że chyba dam radę. No i nie było źle, mijaliśmy kolejne miasteczka, obciążone rowery wydawały miły szum, tocząc się po słowackich drogach.

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
104 km 104 km5 h 30 min 52 km/h18.91 km/h


Dzień 2., Tatry słowackie (14.7.2005)

Dziś okrążaliśmy Tatry Wysokie od zachodu, by przedostać się w pas pomiędzy nimi a Tatrami Niskimi. Jak nietrudno się domyślić, podjazdów było sporo, zacząłem już rozmyślać, że jednak swoim własnym, żółwim tempem byłoby mi lepiej, ale jednak towarzysze wyprawy okazali się podobnie jak ja reagować na wspinaczkę i coraz częściej zwalnialiśmy i prowadziliśmy rowery. I wszystko jakoś by szło, gdybyśmy nie zboczyli z drogi, przez co dostaliśmy za darmo kilka sporych podjazdów w jedną... i w drugą stronę - za to odwiedziliśmy wioskę, w której z rozmieszczonych co 100 m megafonów puszczano na cały regulator jakąś dziwną muzykę.

Po powrocie na dobrą trasę okazało się, że musimy przejechać przez górski szklak wiodący przez las i o całkiem sporych podjazdach, na szczęście jakoś sobie poradziliśmy. Potem jechaliśmy dość główną drogą w kierunku Popradu, ale w sumie nie było źle.

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
199 km 94.77 km5 h 47 min 68 km/h16.39 km/h


Dzień 3., W górę i w dół (15.7.2005)

Rano szybko przejechaliśmy drogę do Popradu (ha, było z górki) i ruszyliśmy dalej w kierunku Koszyc. Upał zaczął dawać się we znaki, szczególnie że teren charakteryzował się naprzemiennymi zjazdami i podjazdami.

Na nocleg wycelowaliśmy w jeziorko jakieś 20 km przed Koszycami w całkiem miłej okolicy. Wykąpaliśmy się nawet wszyscy, usuwając potem z ciała takie mikropijawki, które się zdążyły poprzyczepiać. I w tym momencie spotkała mnie niemiła okoliczność całkowitego załamania fizycznego... Przez cały wieczór i noc prawie umierałem i przed oczami jawił mi się koniec wyprawy. Dzień, a szczególnie palące słońce, okazał się dość zabójczy nie tylko dla mnie, Tomek też przeżywał męki w nocy.

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
307 km 108.04 km5 h 21 min 62 km/h20.19 km/h


Dzień 4., Dzień kryzysu (16.7.2005)

Rano zgodnie z samopoczuciem z nocy okazało się, że nigdzie nie jedziemy. Kryzys, osłabienie, nasze ciała ledwie czołgające się do jeziora w celu namoczenia chustek zimną wodą i zrobienia sobie okładów. Tomek czuł się nawet gorzej niż ja, natomiast Marcin wydawał się wyjść z wczorajszego dnia bez szwanku...

Dopiero po południu jakoś zwinęliśmy namioty, pojechaliśmy do restauracji na obiad i postanowiliśmy przejechać choć za Kosice. Ja z czasem czułem się coraz lepiej, ale kryzys pozostał i każdy podjazd zdawał się ponadludzkim wysiłkiem. W pewnym momencie Marcin nie mogąc się doczekać aż wstaniemy z odpoczynku postanowił pojechać szybciej do Kosic i tam na nas poczekać.

Z dużymi przerwami dojechaliśmy z Tomkiem gdzieś na 17tą do Kosic i z pewnymi przygodami spotkaliśmy się z Marcinem (który stwierdził, że jednak rozłączanie się nie ma sensu). Ostatkiem sił wyjechaliśmy z (dość sporego) miasta i rozbiliśmy na nocleg. Jutro wkraczamy na Węgry.

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
357 km 49.82 km2 h 45 min 46 km/h18.12 km/h


Dzień 5., Węgry... Tomek nam ucieka (17.7.2005)

Mi kryzys już prawie minął i ochoczo ruszyłem do przodu, jednak Tomek cały czas był trochę osłabiony. Co więcej, stwierdził, że chce całkowicie zmienić założenia wyprawy i w konsekwencji chce się od nas odłączyć - chce najpierw pojechać na Węgry, wydłużyć wyprawę do 1,5 miesiąca i jechać dwa razy wolniejszym tempem. W obliczu tak dalego idących zmian, w szczególności wydłużenia wyprawy i pomyśle jeżdżenia przez nudne jak flaki z olejem Węgry skapitulowaliśmy z Marcinem i zgodziliśmy się na podział wyprawy.

Na razie jednak, do granicy i spory kawałek przez Węgry jechaliśmy dalej razem. Rzeczywiście jak tylko wyjechaliśmy ze Słowacji górki się skończyły i wkroczyliśmy na totalnie płaski i... nasłoneczniony teren Węgier. Widać było, że ten odcinek trasy musimy po prostu jakoś przetrzymać i jak najszybciej przejachać tranzytem.

W końcu nadszedł czas rozstania z Tomkiem. Życzyliśmy sobie powodzenia i wszyscy pojechali w swoją stronę. Przejechaliśmy z Marcinem jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i ułożyliśmy się do pierwszego (i jak mieliśmy nadzieję jedynego) noclegu w madziarskiej krainie.

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
477 km 119.56 km6 h 0 min 61 km/h19.93 km/h


Dzień 6., Tranzytem przez Węgry (18.7.2005)

Dziś do przejechania 80 km przez niziny Węgier, do tego oczywiście w upale. Co jakiś czas sobie narzekając, polewaliśmy się wodą z butelek lub występujących we wioskach pomp i jechaliśmy żwawo naprzód. Mijane domostwa określiłbym raczej jako bogate, a na pewno zadbane - Węgrom widać bliżej Niemiec niż Polsce. W końcu wyjechaliśmy z kraju tysiąca długich, niewymawialnych miejscowości (nie to co norweskie "A") i przekroczyliśmy granicę. Jeszcze na niej spotkaliśmy dwa busy Polaków jadących do Bułgarii i chłopca o ciemnej karnacji pytającego o euro (dostał cukierka, co chyba go nie uszczęśliwiło).

Jeszcze kilka kilometrów i byliśmy w Satu Mare - pełnia Rumunii. Niby wszystko podobnie, ale jednak ludzie inni, domy jaśniejsze, słońce pali - całkowicie południowa atmosfera. No i nazwy jakieś takie francusko-włosko-tureckie. Porobiliśmy zakupy i szukamy gdzie by coś tu zjeść nie spuszczając rowerów z oczu. Po kilku niepowodzeniach zostaliśmy w pizzerii na rynku, usiłując dogadać się z uroczą kelnerką (starała się wytłumaczyć nie rozumiejącemu ni w ząb Marcinowi, że trzeba poczekać, a on na to, że nie, nie umie nic po francusku) i w ogóle kupa śmiechu była. Późnym popołudniem ruszyliśmy przed siebie w głąb Rumunii.

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
601 km 123.58 km6 h 34 min 29 km/h18.82 km/h


Dzień 7., Przez pagórki ku wsiom (19.7.2005)

Od rana okropnie wiało, ale przynajmniej było pochmurno i słońce tak nie prażyło. Przed nami poranna dawka jazdy 50 km do Baia Mare. Kilka podstawowych obserwacji z trasy, to że rumuńscy kierowcy uwielbiają trąbić oraz że jeżdżą jak wariaci. Ciągle nie jesteśmy pewni dlaczego trąbią (trzy opcje to opieprzająca, ostrzegająca i pozdrawiająca, ale pomijając przypadki wzajemnego obtrąbywania się, skłaniamy się ku czemuś między "Halo" a "Uwaga!"). Z jazdą zaś jest tak, że tutaj są okropne drogi, a kierowcy (to ogólna prawda) stosują tym bardziej agresywny styl im gorsza nawierzchnia.

W Baia Mare spojrzeliśmy w internet i po krótkim zwiedzaniu ruszyliśmy dalej, bardziej już górzystą trasą. Mijaliśmy różne wioseczki, konne wozy, aż w końcu przyszło gdzieś sie rozbić. Zjachaliśmy pod rzekę koło pewnej wsi i poznaliśmy tam Petrosa - miłego dziadka, który wspominał, że miał znajomego Polaka, kiedy w czasie wojny był w Niemczech (o szczegółach się nie dowiedzieliśmy). Nawet oferował nam nocleg w domu, ale nie skorzystaliśmy, tym bardziej, że już byliśmy rozbici.

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
707 km 105.94 km6 h 24 min 49 km/h16.55 km/h


Dzień 8., Suicide de Sus (20.7.2005)

Początek dzisiejszego dnia spędziliśmy na błądzeniu po drogach, których na mapie ani widu, żeby po prawie 30-to kilometrowym kółku trafić na właściwą, aczkolwiek bardzo terenową dróżkę leśną. Jak dotąd zobaczyliśmy kilka przytulnych wsi, piec do wędzenia sera i pana leśnika, który dość charakterystycznie kiwał palcem zawracając nas z poszukiwań. Jeszcze kilka małych wiosek i z dość sporym kilometrażem wjechaliśmy na tzw. "drogę europejską", czyli dziura na klaksonie pogania ciężarówkę.

Dziś stwierdziliśmy, że polski kapitalizm dokonuje ekspansji na Rumunię - od jakiegoś czasu popijam Tymbarka (produkowany w Rumunii), a Marcin trafił na pasztet "made in Polonia".

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
841 km 134.24 km7 h 43 min 42 km/h17.4 km/h


Dzień 9., Wschodnie Karpaty... (21.7.2005)

Jeszcze raz uświadczyliśmy tutejszego zwyczaju dróg do zmiany nawierzchni z asfaltu na piach z kamieniami w środku jakiejś wsi. Przynajmniej jest jakieś urozmaicenie... ;-) choć na mapie wygląda tak samo.

A w rumuńskich wsiach widać pewien ciekawy dualizm - ogólnie bieda, końskie łajno i rozpadające się domy, lecz co jakiś czas widać świetne samochody, domy wykończone jak pałace (niektóre np. obłożone kolorowymi kafelkami od zewnątrz, że wyglądają prawie jak domek Baby Jagi). Dużo jest też kościółków, wszystkie wyglądają jak nowe i ozdobione są w tym samym stylu.

Dziś nocujemy na kempingu - prądu nie ma, ale prysznic...

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
937 km 96.27 km5 h 42 min 55 km/h16.89 km/h


Dzień 10., Wązóz Bicaz (22.7.2005)

Byliśmy w wąwozie Bicaz. Bardzo piękne miejsce, gdzie droga przeciska się pomiędzy ścianami skalnymi dochodzącymi do 400 m wysokości. Aby go zobaczyć musieliśmy zrobić wypad z głównej trasy, niby nic, bo tylko 30 km w jedną stronę, ale niestety przez szczyt sporej góry. W ten sposób oprócz wąwozu zaliczyliśmy po dwa zjazdy i podjazdy. I tak sobie nabijamy kilometry przez pola, góry i lasy (tych ostatnich wbrew obiegowym opiniom nie ma zbyt wiele w Rumunii, ew. gdzieś na szczytach gór, z dala od jakichkolwiek dróg).

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
1051 km 113.98 km6 h 34 min 57 km/h17.36 km/h


Dzień 11., Na południe pomiędzy górami (23.7.2005)

Następny cel, Braszów, jest za 150 km. Dzisiaj właśnie zmniejszyliśmy ten dystans do 30 km. Droga, choć przebiegała w samym środku Karpat, nie miała jakichś strasznych podjazdów. Cały czas średniej wielkości górki przesuwały się na horyzoncie po lewej i prawej. Po całym dniu jazdy zaczęliśmy szukać noclegu, lecz jedyne co znaleźliśmy to ściernisko na jakimś polu. Cóż, to się rozbijamy, ale najpierw kolacja. Nie było nam dane spokojnie jej zjeść, bo zerwała się potężna burza. Ekspresowy rozstaw namiotów i przysłuchując się grzemieniu ze środka poszliśmy spać.

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
1183 km 131.75 km6 h 25 min 52 km/h20.53 km/h


Dzień 12., Braszów (24.7.2005)

Po burzy zimno i mokro, ale to jeszcze nic (a nawet miło w obliczu generalnych upałów), przy wyjeździe z "pola noclegowego" wpadliśmy w rzekę błota, w którą zamieniła się droga dojazdowa. Rowery i buty jak ze chlewa, tak dotarliśmy do Braszowa.

A miasto naprawdę jest niesamowite - średniowieczna starówka wbita pomiędzy wysokie wzgórza, bastiony z widokami na czerwone dachy miasta. Najeździliśmy się w górę i w dół, potem odwiedziliśmy restaurację o standardzie na tyle wysokim, że nieco nawet przewyższał poziom brudu na naszych rowerach (czuliśmy się trochę... nieadekwatnie) i ruszyliśmy znów na trasę.

Dzień skńczyliśmy w Râsnovie, gdzie zwiedziliśmy przepiękny "zamek chłopski". A na kempingu spotkaliśmy ekipę rowerową (3 osoby) z Polski, która zdąża nad Morze Czarne.

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
1247 km 63.80 km4 h 15 min 40 km/h15.01 km/h


Dzień 13., Plastykowe zęby Drakuli (25.7.2005)

Na początek odwiedziliśmy Bran, w którym jest milutki zamek, reklamowany jako siedziba Drakuli (bezpodstawnie). Klimat trącił komerchą, więc nie wchodziliśmy do środka (choć z tego co potem słyszeliśmy, jest tam całkiem kameralnie).

Ruszyliśmy na zachód, najpierw lawirując pomiędzy wysokimi wzgórzami, na których ku naszemu zdziwieniu stały domy, a na polach o nachyleniu około 40° ludzie zbierali siano. Potem jechaliśmy wzdłuż masywu Gór Fogarskich po lewej - ukształtowanie terenu jest tu dość specyficzne, płaskie pola i nagle jakby spod ziemi wyrastają wysokie góry.

Baza turystyczna w tym rejonie jest niezauważalna, co jest dziwne w pobliżu gór klasy Tatr, tylko większych. Do miejscowości, z których wychodzą szlaki m.in. na najwyższy szczyt Rumunii dochodzą tylko polne drogi. Nimi właśnie dotarliśmy w dzikie miejsce u podnóża Fagarasów.

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
1379 km 132.14 km6 h 56 min 49 km/h19.06 km/h


Dzień 14., Droga przez haszcze (26.7.2005)

Marcin postanowił zaatakować trasę transfograską, a ja ruszyłem pieszo na szlak z czerwonymi kółkami. Ze sobą wziąłem jedną z sakw przystosowawszy ją jako torbę na ramię (co się nie do końca udało i było niewygodne) i obrałem za cel dotarcie do skalnych grani. Niestety szlak okazał się dużą pomyłką (jednak mapa jest konieczna, żeby wybrać ciekawą trasę) - koszmarna droga przez kłujące haszcze, znikająca gdzieniegdzie w gęstwinach (ten szlak to jest chyba odwiedzany przez kilku turystów rocznie) i na zawalonych mostkach. Co więcej nie miała ona celu, lecz pięła się po prostu wzdłuż rzeki - w jej górnych partiach zgubiłem oznaczenia i powędrowałem gdzieś w górę poza szlakiem poprzez ścieżki zwierząt i szalone przewyższenia (ta wycieczka była najbardziej wbrew zasadom chodzenia po górach spośród wszystkich w moim życiu)...

A Marcin wrócił pełen wrażeń z serpentyn wijących się między szczytami. Cóż, wędrówki wysokogórskie muszą poczekać na inną wyprawę, a na trasę transforagską i tak wtedy nie miałem siły.



Dzień 15., Sybin i żar (27.7.2005)

Dziś zaplanowaliśmy zwiedzanie Sybina. Najpierw jednak trzeba było do niego dojechać, a skwar panował niemiłosierny. W dodatku wybraliśmy nieco okrężną drogę, żeby zobaczyć zamek w Talmaciu (którego oczywiście nie znaleźliśmy).

Kiedy dotarliśmy do miasta, mieliśmy już 70 km na karku i bardzo zmęczone miny. Sam Sybin zaś raczej rozczarował, tym bardziej, że cała starówka była rozkopana. Wrażeń z Braszowa chyba nic już nie przebije.

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
1477 km 98.31 km5 h 32 min 45 km/h17.77 km/h


Dzień 16., Prażone mózgi, a my jeeedziemy (28.7.2005)

Upał daje się we znaki, że aż tracimy chęć do jechania, jednak co tam przeciwności, ruszamy naprzód. Na początku miły incydent - na jakiejś stacji benzynowej straż pożarna robiła ćwiczenia i zamknęli ruch na głównej drodze chwilę po tym jak koło nich przejechaliśmy. W ten sposób przez kilkanaście kilometrów mogliśmy sobie spokojnie jechać, nie niepokojeni przez ciężarówki i ich klaksony. Po kilkudziesięciu kilometrach dotarliśmy do Sebes z całkiem miłym kościołem ewangelickim, a potem pojechaliśmy do Alba Iulia.

Alba Iulia zgodnie zapowidzią z przewodnika ma dość specyficzne zabytki, wszystkie usytuowane na górze wewnątrz milutkich fortyfikacji. A na dalszej trasie... upał, kolejne kilometry, ale spotkaliśmy też fajne przydrożne źródło specjalnie chyba wybudowane na takie dni jak dziś - dziesiątki kierowców zatrzymywało się, by nabrać chłodnej wody.

Marcin nie wiadomo dlaczego cały czas gnał do przodu, więc ja też jechałem. W ten sposób dotarliśmy do Hunedoary ze wspaniałym zamkiem i łącznie z szukaniem noclegu zrobiliśmy 160 km.

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
1637 km 160.20 km7 h 54 min 56 km/h20.28 km/h


Dzień 17., Pociągi, haracze, granice, ale ruszamy do domu (29.7.2005)

Dziś wielki dzień, ruszamy pociągiem do domu. Najpierw jednak zawitaliśmy do zamku w Hunedoarze, który wczoraj tylko minęliśmy. Wewnątrz nie robi już takiego wrażenia (jak z zewnąrz i jak np. zamek w Râsnovie), ale i tak był całkiem klimatyczny.

Po zakończeniu zwiedzania nie pozostało nic jak dojechać do Devy i rozpocząć podróż do domu. Kupiliśmy bilety starego typu, które z Polski pamiętam jedynie z najdawniejszych czasów dzieciństwa. Już przy wejściu do pociągu zaczęły się przygody - panowie konduktorzy jak tylko nas zobaczyli (z daleka), od razu się zaczęli zarzekać, że z rowerami to my nie wejdziemy, albo że musimy "pay in euro". My im na to, że mamy bilety na rower (jestem na 99% pewien, że pani w kasie zrozumiała, że ma nam sprzedać bilet na rower) i nie chcąc zbyt długo się kłócić, powiedzieliśmy, że zapłacimy (w końcu ile może kosztować dodatkowy bilet na rower w Rumunii). No i tu niespodzianka, bo strzelili nam sumką 100 euro (prawie bym tam wybuchnął śmiechem) i zaczęli coś gadać o fifty-fifty, po czym poznałem, że to będzie łapówka / haracz za bycie cudzoziemcami. Kategorycznie odmówiliśmy płacenia 100, 50 i 20 euro, po czym panowie zabrali nam paszporty i zagrozili policją (na co im powiedziałem "Ok, we will see police and tell them you were trying to cheat us!"). Dość szybko pojawili się ponownie i przystali na 10 E za dwa rowery, na które z niesmakiem się zgodziliśmy. Wysiedliśmy w Arad i przesiedliśmy się na kolejny pociąg, jadący na północ do Oradei. Tutaj konduktor robił problemy nie tylko o bilet na rowery, ale i na brak dopłaty na pospieszny (wygląda na to, że pani w kasie jednak wpuściła nas w totalne maliny...), więc wysiedliśmy w jakiejś wiosce na środku trasy postanawiając od razu przejechać bliską już granicę na rowerach (taki był zresztą plan, żeby przekraczać granicę samemu, bo pociąg bezpośredni do polski kosztowałby nas po 100 euro).

Wieczorkiem, po zrobieniu kilkudziesięciu kilometrów dotarliśmy do węgierskiego miasta Beckescsaba, gdzie bez problemu trafiliśmy na dworzec. Dzięki pomocnej babci klozetowej i węgierskiego studenta ustaliliśmy, że najprościej będzie pojechać do Budapesztu i stamtąd przekroczyć pobliską granicę ze Słowacją na rowerach. Ponad 6 godzin czekaliśmy na dworcu, żeby koło 4 w nocy wsiąść w opóźniony pociąg jadący z... Rumunii.

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
1723 km 86.11 km4 h 13 min 44 km/h20.42 km/h


Dzień 18., Węgry, Słowacja i Zwardoń! (30.7.2005)

Budapeszt okazał się bardzo ładnym miastem, ale w zasadzie przejechaliśmy przez niego najkrótszą możliwą trasą, tylko przelotnie i z daleka oglądając ciekawe zabytki. W końcu trafiliśmy na odpowiedni wylot z miasta.

Znów jazda w upale, do tego po nieprzespanej nocy, ale jakoś poszło - wreszcie kierowcy byli cywilizowani i nie trąbili przy każdej okazji. W ogóle podobieństwo Węgier do Niemiec jeszcze bardziej mi się utrwaliło, ładne drogi, zadbane domy, itp. Tak trafiliśmy na Słowację, przejeżdżając granicę mostem nad Dunajem.

Słońce... i wszystkie Potraviny opróżnione do ostatniej butelki z zimnych napojów. Zaczęliśmy podróż vlakami, co choć przesiadek mieliśmy sporo, okazało się całkiem miłe. Na 20.30 dojechaliśmy do miasteczka najbliższego granicy i czekała nas jeszcze jazda do granicy. Kawałek z naszej rozmowy w pociągu:

  • To jeszcze musimy zrobić te 20 km do granicy.
  • Ale to będzie pod górkę.
  • Ty, a kiedy my ostatnio spaliśmy?
  • Wiesz... nie pamiętam, chyba jeszcze w Rumunii, ze dwa dni temu.

Jakoś jednak dotarliśmy do Zwardonia, końcówka jazdy była w całkowitej już ciemności (a lampek mieliśmy tylko jedną na przód i jedną na tył, podzieliliśmy je na dwa rowery - Marcin jechał z przodu, ja z tyłu). I wreszcie w Polsce. Na dworcu oczekiwanie na pociąg umilała nam rozmowa z parą autostopowiczów z Torunia, którzy właśnie wracali z miesięcznego rajdu po Szkocji, Holandii, Niemczech, Szwajcarii, Włoszech... (pozdrawiam!).

w sumiedziśczas jazdyV maxV średnia
1815 km 92.35 km5 h 3 min 50 km/h18.29 km/h



Valid XHTML 1.0 Strict