| 
        
       | 
    Przygotowania
      (7.7.2004)
    
          Do przygotowań zabrałem się dość chaotycznie, co w kilku punktach
          zemściło się później. Czytałem różne relacje, oglądałem mapy i
          opracowywałem dość ogólny zarys trasy.  Jako punkt startu wybrałem
          Oslo, dokąd chciałem dostać się z Gdańska przez Kopenhagę. Niestety
          dzień przed wyjazdem zorientowałem się, że rejsy z Gdańska zostały
          zlikwidowane przez firmę DFDS Seaways - aby dostać się do Kopenhagi
          zostało jedynie najpierw przerzucić się do Świnoujścia.
         
          Pierwsza duża wpadka zdarzyła się już przed wyjazdem z domu - moje
          sakwy okazały swoją kiczowatość urywając jeden z zamków spinający
          boczną sakwę z górną. Pociąg odjeżdżał o 23.54, a ja i siostra o 23.00
          walczyliśmy z improwizowanym zamocowaniem sakwy za pomocą
          sznurka. Stan mojego bagażu był niepokojący, do tego tylna część
          roweru była tak ciężka, że ledwo mogłem ją unieść.
         
          W końcu z pomocą bliźnich udało mi się władować rower do pociągu i
          spędzić w nim i kolejnym (po przesiadce w Poznaniu) noc. Do snu
          kołysały mnie rozmyślania jak stabilnie zamocować sakwy na całą
          podróż.
          |  
 
  
    
    Świnoujście - Kopenhaga
      (8.7.2004)
    
          Pociąg oczywiście się spóźnił i formalności na terminalu w Świnoujściu
          musiałem wykonywać w pośpiechu. Do tego przed wjazdem na prom cofnęli
          mnie po jakąś kartę embarkacyjną, którą trzeba było odebrać w
          specjalnej budce, którą ominąłem.  Ostatecznie jednak udało mi się
          dostać na prom.
         
          Pierwszy raz płynąłem dużym statkiem i wrażenie było całkiem miłe,
          choć nieodzownie kojarzyło się z filmem Titanic... Pospałem trochę na
          bufeowej kanapie, aż za oknem pojawił się bardzo długi most i wiatraki
          wystające prosto z morze - niewątpliwy znak że to Dania.
         
          Przez pewien czas po wylądowaniu jechałem ulicami Kopenhagi (w tym
          mieście naprawdę przyjemnie jeździ się rowerem) w poszukiwaniu
          kempingu, którego adres znalazłem w necie. Niestety zbyt skąpe dane i
          zamknięte sklepy z planami miast uniemożliwiły mi dojechanie do
          celu. Rozbiłem zatem namiot w jakimś dużym parku, obok znajdującego
          się w nim boiska piłkarskiego.
          |  
 
  
    
    Kopenhaga - Oslo
      (9.7.2004)
    
          W nocy padało, ale bez żadnych zakłóceń wyspałem się. Złożyłem namiot
          i zapakowałem wszystko na rower, aby udać się na zwiedzanie
          Kopenhagi. Szybko jednak rozpadało się obficie i do około 12-tej
          przesiedziałem na przystanku autobusowym.
         
          Kiedy wreszcie zelżało, dojechałem do centrum, jak się okazało całkiem
          przyjemnego miasta. Teraz spokojnie mogłem udać się na prom, który
          zawiezie mnie prosto do Norwegii.
         
          Mój współlokator okazał się całkiem miłym Duńczykiem, który robił
          sobie ze znajomymi imprezę podczas rejsu - rano miał takiego
          rozbrajającego kaca...
          |  
 
  
    
    
        Dzień 1.,
      Oslo... na przód!
      (10.7.2004)
    
           
          Pani przy odprawie celnej w Oslo nakłamałem trochę, że będę w Norwegii
          tylko tydzień, bo bałem się że zapyta o pieniądze (czytałem gdzieś, że
          jest jakaś minimalna kwota na dzień, którą trzeba mieć).
          
          Trochę błądziłem... er, zwiedzałem Oslo, aż dokładnie przeanalizowałem
          mapkę na przystanku autobusowym. Wtedy bez większych problemów
          wyjechałem drogą nr 4 na północ. Nauczyłem się, że generalnie należy
          ufać norweskim oznaczeniom dróg rowerowych. Są one chyba lepiej
          przygotowane niż znaki drogowe, które przynajmniej w Oslo są często
          gorsze niż w Polsce. Generalnie większość dużych dróg ma specjalne
          objazdy lub równoległe trasy rowerowe.
          
          Dziś miał być dzień rozgrzewkowy, ale w sumie przejechałem spory
          kawałek (oczywiście na mapie ledwie zauważalny). Jak dotąd jechałem
          głównie pośród zalesionych wzniesień, spotykanych od czasu do czasu
          jezior i norweskich miasteczek. Widoki nie są porażające, ale klimat
          niesamowity... jestem w Norwegii!
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 88 km
         | 88.33 km | 5 h 
          58 min
         | 40 km/h | 14.8
         km/h
         |  
  |  
 
  
   
    
        Dzień 2.,
      Brandbu
      (11.7.2004)
     
           
          Z obozowiska w pobliżu Brandbu szybko wjechałem na drogę nr 34. Wiodła
          ona przez całkiem ładne okolice przypominające Kaszuby - wzdłuż
          długiego jeziora otoczonego z obu stron zalesionymi
          wzgórzami. Świeciło słońce i dość szybko zrobiłem 50 km.  Po
          kanapkowym obiadku dopadł mnie jednak lekki kryzys kondycyjny. Na
          szczęście po kilku odpoczynkach jakoś rozpędziłem się na nowo.
          
          Droga miała kilka średnich podjazdów, ale generalnie nic
          nadzwyczajnego. W pewnym momencie wjechałem na drogę nr 33 i na
          horyzoncie zaczęły pojawiać się coraz większe góry. Na te wielkie będę
          musiał jeszcze poczekać do jutra, ale pomału się zaczyna.
          
          Krótko zanim chciałem zakończyć dzisiejszą wyprawę, minąłem znak z
          jakimś napisem po norwesku. Wkrótce okazało się, że znaczy on mniej
          więcej "długi, trudny podjazd", a do tego zaczęło lać. Co miałem
          zrobić, jak już wjechałem na początek, to kontynuowałem. Po jakichś 2
          km stwierdziłem jedak, że ja to wszystko mam gdzieś i rozbiłem namiot
          na której z większych wysepek z boku drogi. Spałaszowałem na kolację
          najlepszego tuńczyka w sosie, jakiego w życiu jadłem, a podjazd
          zostawiłem na jutro.
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 188 km
         | 100.13 km | 5 h 
          50 min
         | 45 km/h | 17.17
         km/h
         |  
  |  
 
  
    
        Dzień 3.,
      Pierwszy śnieg
      (12.7.2004)
     
           
          Podjazd rzeczywiście okazał się mieć jeszcze ponad 9 km, ale już nie
          był tak ostry i ze świeżymi siłami spokojnie go przejechałem. Za nim
          zaś był nawet dłuższy, wspaniały zjazd - pędziłem na nim do 58 km/h.
          
          Kawałek drogi E16 do Fagernes też minął prawie samymi zjazdami, a z
          niej skręciłem w prawo - znów na północ. Tutaj nauczyłem się jednego -
          droga odchodząca w bok od głównej i i wyglądająca na mapie jak skrót
          jest najprawdopodobniej dojazdem do jakiejś wioseczki położonej na
          szczycie góry i nie warto z nią eksperymentować.
          
          Generalnie reszta trasy była jednostajnym pięciem się w górę. Do tego
          uporczywie zaczął padać deszcz. Na pewnym odcinku była taka ulewa, że
          z gore-texowych butów (w których po prostu jechałem na rowerze)
          wylewałem wodę jak z wiaderka.
          
          Zacząłem już widzieć ośnieżone skaliste góry i to całkiem
          blisko. Jutro będę tam podjeżdżał, widziałem gdzieś po drodze mapę
          topograficzną: 700 - 900m w górę. Dziś jednak rozbiłem namiot na stoku
          (przechył spory) i mam niesamowity widok.
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 270 km
         | 82.27 km | 5 h 
          46 min
         | 58 km/h | 14.27
         km/h
         |  
  |  
 
  
    
        Dzień 4.,
      W górę, ku niebiosom
      (13.7.2004)
     
           
          W nocy i rano mocno padało i było zimno. Ruszyłem dopiero przed 11,
          przygotowany na piekielne podjazdy. Z początku było trudno, ale
          wkrótce przestało padać, a podjazd udało się jakoś przejechać. Po
          niecałych 20 km dotarłem do szczytowego punktu, wioseczki Valdresflya
          położonej na wysokości ponad 1300 m n.p.m.
          
          Od tego momentu były głównie zjazdy, natomiast widoki były
          oszałamiające. Tak jakbym jechał rowerem przez najwyższe partie
          Tatr. Uczucie gdy za zakrętem pojawia się panorama odpowiadająca
          Dolinie Pięciu Stawów, a ty mkniesz ponad 40 km/h jest nie do
          zapomnienia.
          
          Po dojechaniu do wioski Randsvek znów uległem pokusie skrócenia sobie
          trasy i po uzgodnieniu z jakimś rowerzystą kędy jechać odbiłem w
          lewo. On ostrzegał mnie, że po kilku kilometrach zacznie się trudny
          kawałek, ale nie sądziłem, że aż tak.  Częściowo prowadziłem rower, w
          końcu jednak rozbiłem się znów na stoku góry - cóż, znów wspaniały
          widok. Zabawne były dwa czeskie autokary, które widziałem zjeżdżające
          tą super stromą drogą... czyżby też skrót? Chyba nie, bo droga ta
          wiedzie do Glitterheim, które najwidoczniej musi być dużą atrakcją.
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 345 km
         | 74.88 km | 4 h 
          56 min
         | 50 km/h | 15.18
         km/h
         |  
  |  
 
  
    
        Dzień 5.,
      Pośród gór
      (14.7.2004)
     
           
          Rano okazało się, że już jestem na końcu podjazdu i na dzień dobry
          czekało mnie dużo zjeżdżania z górami po lewej i dużym jeziorem po
          prawej. Cały ten "skrót" prowadził utwardzoną piaszczystą drogą, która
          od pewnego momentu prowadziła przez las i tam dopiero zaczął się
          ogromny spad. W takiej sytuacji, przy 47 km/h, do których momentami
          się rozpędzałem, każdy dołek i kałuża powodują strach w
          oczach. Dlatego prawie cały czas musiałem hamować.
          
          W końcu ukazał mi się widok wspaniałego jeziora w dolinie między dwoma
          pasmami górskimi. To właśnie tą doliną prowadzi szosa nr 15, do której
          chwilę potem dojechałem.  Fajna okolica, tylko mocno wiało, duży tłok
          (samochody, motory) i przydrożne poletka mocno nawożone...
          
          Jakoś mozolnie, ale pośród jak zawsze pięknych widoków dojechałem do
          Billingen. Tym razem postanowiłem skorzystać z campingu (125
          NOK). Wszystko ładnie, tylko zirytowały mnie prysznice, w których
          ciepła woda była za 5 NOK na 2 min - dla kontrastu w kranach była za
          darmo, szkoda że nie miałem miski.
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 438 km
         | 92.75 km | 6 h 
          30 min
         | 50 km/h | 14.27
         km/h
         |  
  |  
 
  
    
        Dzień 6.,
      Fiord Geiranger
      (15.7.2004)
     
           
          Rano trochę zamarudziłem na campingu, ładując przy okazji baterię od
          aparatu, lecz przed 11 ruszyłem. Muszę przyznać, że każdy kolejny
          dzień wyprawy przynosi coraz ładniejsze widoki. Teraz wokół mnie
          wznosiły się potężne ośnieżone szczyty, a między nimi nieodzowne
          górskie jeziora. Droga zaś przechodziła przez sam środek tego
          widowiska. Jechałem sobie tak dość długo, cały czas umiarkowanie pod
          górę, aż nagle pojawia się znak o 9% spadku przez następne 14 km! Hm,
          no to start... hamulce często musiały redukować 50 km/h do 15 przed
          kolejną serpentyną. Od pewnego momentu było już widać cel tego zjazdu
          - fiord Geiranger, rozlewisko wodne (połączone bezpośrednio z morzem)
          wcinające się pomiędzy prawie dwukilometrowe szczyty, a na nim dwa
          spore statki.  Fiord ten jest widać popularną atrakcją, bo wszędzie
          pełno było turystów, autokarów, helikopter do obserwacji z lotu
          ptaka...
          
          Moja radość jednak skończyła się, gdy zorientowałem się, że z fiordu
          trzeba wyjechać i to drogą bardziej stromą od tej, którą tu
          przyjechałem. To był straszny podjazd, serpentyna za serpentyną, a do
          tego zauważyłem, że tylne koło jest skrzywione (podczas jazdy nawet
          nie czuć, ale trze o hamulec). Bardzo wieloma ratami i momentami
          prowadzeniem roweru pokonałem 7 km wspinaczki. Odebrałem gratulacje od
          pary Brytyjczyków, którzy jak twierdzili "obserwowali mnie" i z ulgą
          ruszyłem dalej. Na górze zaś wspaniała sprawa, kilkanaście kilometrów
          jednostajnego zjazdu pomiędzy nowymi górami, 600 metrowy tunel (z
          charakterystycznym dźwiękiem pociągu wydawanym przez samochody) i
          lądowanie w Eidsdal. Tam wsiadłem na prom (19 NOK) i z Einge ruszyłem
          w kierunku "drogi troli". Nie wiedząc kiedy zacznie się jakiś
          podjazd, rozbiłem się na zjeździe przy drodze przy tabliczce
          informującej o skażeniu rzek jakimś półmilimetrowym żyjątkiem.
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 521 km
         | 82.87 km | 5 h 
          25 min
         | 57 km/h | 15.3
         km/h
         |  
  |  
 
  
    
        Dzień 7.,
      Droga Troli
      (16.7.2004)
     
           
          Przygotowany na wszelki teren rzuszyłem. Z początku było spokojnie,
          droga biegła pomiędzy pasmami górskimi, wzdłuż rzeki. W pobliżu
          mijanych wioseczek było dużo pól truskawkowych, znad których
          gdzieniegdzie dochodziły nawoływania po polsku.
          
          Wreszcze zaczął się podjazd, jednak tym razem znalazłem się po
          odpowiedniej stronie i równomiernie piąłem się w górę przez
          kilkanaście kilometrów, tylko na samym końcu niepokojony krótką i
          cięższą serpentyną. To co zobaczyłem na górze przeszło wszelkie
          oczekiwania - droga troli naprawdę rządzi. Budowniczowie musieli mieć
          nie lada fantazję i ogromne środki, żeby poprowadzić szosę wspinającą
          się na prawie pionową skalistą górę. To miejsce obowiązkowo trzeba
          odwiedzić podczas pobytu w okolicy, ale nie polecałbym jazdy rowerem w
          kierunku północ - południe (choć dziś widziałem takich).
          
          W Andalsnes znalazłem warsztat rowerowy, ale pan już prawie zamykał i
          koła nie naprawiłem. Stwierdziłem, że nie czekając do jutra lecę dalej
          i okrążając przepiękne fiordy oraz korzystając z promu w Afarnes (20
          NOK) rozbiłem namiot w przydrożnym składzie drewna przed Grønnes.
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 616 km
         | 95.53 km | 6 h 
          16 min
         | 63 km/h | 15.24
         km/h
         |  
  |  
 
  
    
        Dzień 8.,
      Mosty
      (17.7.2004)
     
           
          Podobno tunel podwodny z drogi 64 do E39 z Molde nie jest przejezdny
          dla rowerów, zatem od razu skręciłem w kierunku Kleive. Droga
          okrążająca fiordzik była w dużej części niewyasfaltowana i wiodła
          przez las, co głównie uprzyjemniało jazdę.  Po pewnym czasie wjechałem
          na E39 z drogowskazami na Trondheim i jej już do końca dnia się
          trzymałem.
          
          Widać było, że opuszczam już wysokie góry, do których przyzwyczaiłem
          się przez ostatnie dni. Zaczęła się kraina półwyspów, wysepek
          połączonych mostami i promami (jeden dziś przewiózł mnie z Kanestraum
          do Halsy za 23 NOK), choć trzeba przyznać, że ukształtowanie terenu
          było dosyć pagórkowate.
          
          Cały czas nie wiem czy wybrać ekstremalną opcję wyprawy z jazdą
          rowerem z Trondheim do Bodø, ale chyba jednak zdecyduję się na prom.
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 719 km
         | 103.02 km | 6 h 
          19 min
         | 44 km/h | 16.31
         km/h
         |  
  |  
 
  
    
        Dzień 9.,
      Droga do Trondheim
      (18.7.2004)
     
           
          Sądziłem, że pozostałe 140km do Trondheim przyjdzie mi jechać już po
          płaskim terenie, ale nie... to przecież Norwegia. Co chwila w górę i w
          dół. Zasadniczo jednak było to przynajmniej jakieś urozmaicenie,
          jedyne poza przesuwającymi się na horyzoncie i niknącymi fiordami i
          wzniesieniami.
          
          W promieniu 40km od Trondheim droga zrobiła się nieprzyjemna - ciasno,
          tłoczno, głośno i brak miejsca na rozbicie namiotu (jedzie się prawie
          cały czas drogą w stylu "z lewej woda, z prawej skała" albo przez
          miasteczka. W końcu po podróży przedłużonej przez problemy
          mieszkaniowe zjechałem trochę poza trasę i gdzieś się rozbiłem.
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 850 km
         | 131.02 km | 7 h 
          53 min
         | 46 km/h | 16.62
         km/h
         |  
  |  
 
  
    
        Dzień 10.,
      Trondheim
      (19.7.2004)
     
           
          Rano wstałem wcześnie, żeby pozałatwiać sprawy w mieście i do tego nie
          wiedziełem kiedy odpływa prom do Bodø. Zacznijmy więc od tego, że w
          dwóch sklepach rowerowych warsztaty mieli zamknięte na wakacje (!), w
          trzecim chcieli mi zrobić koło dopiero na jutro i to dość drogo, a
          czwartego (ostatniego o którym było sprzedawcom wiadomo) nie udało mi
          się znaleźć. Stwierdziłem więc, że moje krzywe koło będzie musiało
          poczekać do Polski.
          
          Potem poszedłem do kafejki internetowej, gdzie dowiedziałem się, że
          mam pół godziny do odpływu - w zamieszaniu poszukiwania biletu (który
          okazało się, że można podobno kupić na promie) i miejsca odpływu nie
          zdążyłem. Po uspokojeniu się, przeszedłem do realizacji planu
          B. Okazało się, że ten prom (linia rozpoznawana przez tubylców jako
          Hurtigrute) ma przystanek w niejakim Rørviku, na oko odległym o dwa
          rowerowe dni od Trondheim. W ten sposób doszedłem do modyfikacji trasy
          o dojazd z Trondheim do Rørviku i stamtąd promami na Lofoty. W ten
          sposób mniej zapłacę i rozsądnie większą część Norwegii przejadę
          rowerem.
          
          Ruszyłem zatem do mieściny Flakk, po drodze się gubiąc i odzyskując
          kierunek dzięki miłemu norweskiemu rowerzyście. Tam darmowy dla
          rowerzystów prom do Rørvik (to nie ten, do którego muszę dojechać) i
          hurra do przodu. Resztę dnia jechało się dobrze, jakoś tu spokojniej,
          mniejszy ruch, a i słońce świeżo po deszczu nadawało uroku widokom.
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 946 km
         | 96.00 km | 6 h 
          20 min
         | 54 km/h | 15.16
         km/h
         |  
  |  
 
  
    
        Dzień 11.,
      Coś być musi za zakrętem
      (20.7.2004)
     
           
          Z mapy wynika, że do Rørviku jednak jest sporo do przejechania, więc
          bez opóźnień ruszyłem. W niektórych momentach ruch był tak mały, że
          jadąc przez lasy czułem się naprawdę jak na odludziu. Kolejne
          kilometry mijały bez problemów, w Malm uzupełniłem zapasy
          chleba. Kiedy dotarłem do drogi nr 17 trochę się pogorszyło, większy
          ruch i silny wiatr, ale jakoś się posuwałem. Rozbiłem się na dość
          podmokłym terenie - dziś śpię na łóżku wodnym...
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 1058 km
         | 112.00 km | 6 h 
          25 min
         | 53 km/h | 17.45
         km/h
         |  
  |  
 
  
    
        Dzień 12.,
      W pogoni za Hurtigrute
      (21.7.2004)
     
           
          Dziś pierwszy raz od początku wyprawy pogoda zrobiła się
          upalna. Widoczki jakieś wyraźniejsze, ale podjazdy bardziej
          uciążliwe. Na co większych stawałem się obiektem lotu satelitarnego
          much - dopiero przy prędkości ponad 20 km/h zostawały w tyle, żeby
          przy każdym zwolnieniu mnie doganiać; na dobre odczepiły się dopiero
          po długim zjeździe, na którym zasuwałem 50 km/h.
          
          Trasa była całkiem ciekawa, po skręceniu w Namsos w prawo na drogę 769
          zaczęła wić się pośród ładniutkich zatoczek i pagórków. Były też
          mosty, a wszystko przyprawione prażącym słonkiem. Wreszcie dojechałem
          do Lund, skąd darmowy prom zabrał mnie do Hofles. Pozostałe 27 km
          zakończone dwoma sporymi mostami doprowadziło mnie do Rørviku.
          
          Na miejscu specjalną windą wjechałem z rowerem na prom i poszedłem do
          recepcji.  Co ciekawe, w zasadzie biletu ani razu mi nie sprawdzali,
          jednak wydałem te 480 NOK odruchowo. Usadowiłem się z rzeczami na
          siódmym pokładzie, aby tam przeczekać noc.
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 1173 km
         | 114.39 km | 7 h 
          1 min
         | 57 km/h | 16.3
         km/h
         |  
  |  
 
  
    
        Dzień 13.,
      Na Lofoty
      (22.7.2004)
     
           
          Jakoś udało mi się zasnąć na twardym siedzeniu (nie byłem jedyny) i
          jedynie przez sen pamiętam, jak z głośnika mówili, że przekraczamy
          koło podbiegunowe. O 12:30 wysiadłem w Bodø i udałem się na
          rekonesans. Prom do Moskenes odpływał o 15:30, więc pojechałem
          obejrzeć miasto. Chyba tylko molo z górami w tle okazało się
          ciekawe. W końcu wsiadłem do promu (136 NOK) i podziwiałem mijane
          przez niego górzyste wyspy.
          
          Przed 19:00 wylądowaliśmy na Lofotach. Od razu udałem się do miasta A,
          samego końca Lofotów. Ku mojej uciesze droga przekształciła się w coś
          w stylu darmowego pola namiotowego z widokiem na krańce wyspy.
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 1186 km
         | 13.70 km | 1 h 
          17 min
         | 36 km/h | 10.68
         km/h
         |  
  |  
 
  
    
        Dzień 14.,
      Od Å do E
      (23.7.2004)
     
           
          Gdzieś koło 4 rano słyszałem obok namiotu polskie głosy, a wśród nich
          słowo "rower", ale na szczęście rano mój pojazd był na miejscu. Po
          wczorajszym lenistwie ruszyłem dość wcześnie.
          
          Zaraz za Å przejechałem przez ponad kilometrowy tunel, potem były
          wąskie mosty ze światłami i jeszcze około 400 metrowy tunel. Widoczki
          były całkiem fajne.  Podobno Lofoty to taka Norwegia w miniaturze,
          rzeczywiście mijając kolejne fiordy, krótkie podjazdy i oglądając góry
          po bokach można tak powiedzieć.
          
          Dalej był podwodny tunel o długości 2 km, ze sporym podjazdem od
          połowy, ciężarówkami brzmiącymi jak samoloty i budzącą niepokój
          wilgocią. W Leknes skręciłem w prawo w zalecany skrót / objazd dla
          rowerów do Smorten. Bardziej odludna droga szybko przywitała mnie
          podjazdem, lecz potem się uspokoiła. Poza tym prowadziła wokół
          naprawdę wspaniałych gór.
          
          Dziś byłem w Å, w Bø, Dal i jechałem drogą E10, jakie jeszcze literki
          spotkam?
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 1284 km
         | 97.29 km | 6 h 
          3 min
         | 48 km/h | 16.08
         km/h
         |  
  |  
 
  
    
        Dzień 15.,
      Austvagøy
      (24.7.2004)
     
           
          Kiedy wróciłem na trasę E10 zaczęło ostro wiać. Dwa mosty, okrążenie
          fiordu i droga skręciła bardziej w głąb lądu. Szybko dojechałem do
          Svolvær, gdzie w Remie 1000 uzupełniłem zapasy na zimę. Okolica była
          milutka, więc spokojnie posuwałem się na północ. W końcu dotarłem do
          Fiskebøl, z którego po chwili czekania prom zabrał mnie (27 NOK) do
          Melbu. Widoczki z rejsu oczywiście świetne.
          
          Następne kilkanaście kilometrów i most, na który oczywiście trzeba
          było się wdrapać i znalazłem się na drodze prosto do Sortlandu
          (mieście quicksorta, mergesorta, etc.  ;-) ).
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 1394 km
         | 110.78 km | 6 h 
          28 min
         | 49 km/h | 17.13
         km/h
         |  
  |  
 
  
    
        Dzień 16.,
      Hinnøy
      (25.7.2004)
     
           
          Rano po wyjściu z namiotu przywitała mnie wielka czarna chmura, jednak
          padało tylko trochę i spokojnie wyjechałem w trasę. Kilka kilometrów
          za Sortlandem i mostem wjechałem do takiego wąwozu, w którym panowała
          straszna wichura. Dosłownie na zjazdach pedałowałem z wysiłkiem, żeby w
          ogóle się poruszać. Na szczęście to nie trwało długo i wąwóz skończył
          się tunelem. Ten zaś był długi na ponad 2 km i panowała w nim ciekawa
          atmosfera przytłoczenia całą tą masą skał na górze.
          
          Przed skrętem do Lødingen musiałem pokonać dość spory podjazd, któremu
          od razu towarzyszył podobny zjazd. Trasa miała dalej przykrą
          właściwość serwowania mniej więcej kilkusetmetrowych podjazdów i
          zjazdów na przemian, lecz ja jechałem dalej.  W końcu wykombinowałem
          jakieś miejsce do rozbicia namiotu z mostem w Tjelsund na horyzoncie.
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 1509 km
         | 114.24 km | 6 h 
          59 min
         | 54 km/h | 16.36
         km/h
         |  
  |  
 
  
    
        Dzień 17.,
      Do Narviku
      (26.7.2004)
     
           
          Jeszcze około 100 km dzieliło mnie od Narviku. Ruszyłem w ostatni
          ciężki dzień mojej podróży. Trasa prowadziła więcej przez lasy, góry
          pokazywały się już raczej tylko daleko na horyzoncie. W Bogen zrobiłem
          przerwę na zakupy i spokojnie dojechałem do skrzyżowania E10 z E6.
          
          Zdecydowanie E6 nie jest miłą drogą dla rowerów, ruch był duży, a co
          jakiś czas przejeżdżała wielka ciężarówa prawie zmiatając mnie z
          drogi. No ale trudno, jakoś przebyłem te 30 km, znów okrążając fiord i
          oglądając ładne widoczki. Wreszcie dojechałem, po wspinaczce ostrym
          podjazdem, pojawiła się tablica "Narvik". Miasto położone na
          zdecydowanie nierównym terenie.
          
          Spotkałem cmentarz z kartką po polsku, informującą że leżą na niej
          polscy żołnierze polegli w 1940 i że gdzieś na nim jest pomnik. Z
          pewnymi trudnościami ustaliłem położenie dworca i zostało mi już tylko
          przenocować jakoś do jutra, kiedy miałem wsiąść w pociąg do
          Sztokholmu. Rozważając różne opcje pojechałem od dworca do położonej
          wyżej dzielnicy i na jej końcu w jakąś drogę prowadzącą na idealne
          miejsce na biwak i rozbiłem namiot (było nawet palenisko).
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 1622 km
         | 113.34 km | 7 h 
          6 min
         | 48 km/h | 15.96
         km/h
         |  
  |  
 
  
    
        Dzień 18.,
      Narvik - Sztokholm
      (27.7.2004)
     
          Kupiłem bilet i przystąpiłem do akcji składania roweru. Koleje w
          Skandynawii mają dziwny zwyczaj nieprzewożenia rowerów, wobec czego
          trzeba zdać się na trochę polskiej pomysłowości. Cały czas wiozłem ze
          sobą specjalnie przygotowaną poszewkę na kołdrę (służyła też jako
          przykrycie w chłodne noce), w którą teraz wsadziłem rower (po
          demontażu przedniego koła). No, co prawda dużo się nie zmieniło, ale
          teraz będę ściemniał, że to mój "bagaż podręczny", a nie żaden rower.
          
          Władowałem się ze wszystkim do pociągu, który odjechał o 11:10 w
          stronę Szwecji.  Wkrótce przyszedł konduktor i powiedział, że "to"
          mogę ustawić na samym przodzie pociągu, co niezwłocznie zrobiłem i już
          bez większych stresów rozsiadłem się w fotelu. Kolejnym wyzwaniem była
          przesiadka w Boden na pociąg do Sztokholmu.  Miałem 10 minut, co w
          obliczu opóźnienia 20-to minutowego z jakim przyjechał do Boden mój
          pociąg budziło duży niepokój. Na szczęście w Szwecji pociągi też na
          siebie czekają, a do tego stają na tym samym peronie na sąsiednich
          torach.  Nawet rower od razu udało mi się umieścić w takiej sprytnej
          wnęce.
          |  
 
  
    
        Dzień 19.,
      Sztokholm - Nynäshamn
      (28.7.2004)
     
          Po niezbyt wygodnej nocy w pociągu o 7:30 wysiadłem w
          Sztokholmie. Złożyłem rower do kupy i pojechałem na rekonesans po
          centrum. Miasto ładne, dużo mostów i ścieżek rowerowych. Zrobiłem
          kilka fotek i ruszyłem pomału na południe. Moja mapa Szwecji nie była
          zbyt dokładna i jedyna na niej droga wiodąca do Nyna:shamn była
          częściowo autostradą. Trzymając się w pobliżu szosy nr 78 szybko
          trafiłem na dobrze brzmiącą Nynäsleden, która wydawała się iść
          równolegle do 78. Wątpliwości zaczęły się gdy za Sztokholmem trasa
          (dobrze oznaczona takimi zielonymi tabliczkami) zaczęła krążyć po
          jakichś okolicznych szosach. Miałem jednak dużo czasu i postanowiłem
          dalej nią podążać. W końcu doprowadziła mnie do celu i to poprzez
          całkiem fajne tereny, jednak zamiast oczekiwanych 55 km przejechałem
          nią około 80 km.
          
          W Nynäshamn bez problemu kupiłem bilet i wjechałem na prom. Wyprawa
          została zakończona.
          |  | w sumie | dziś | czas jazdy | V max | V średnia | 
|---|
 | 1714 km
         | 92.34 km | 5 h 
          56 min
         | 49 km/h | 15.56
         km/h
         |  
  |  
 
  
     |