widoczek.jpg

Przygotowania i wylot (20.7.2010)

Przez kilka miesięcy usiłowałem znaleźć biuro podróży, które organizowałoby turystyczno-górski wyjazd do Peru i byłoby w stanie zebrać odpowiednią ilość chętnych, aby mógł on dojść do skutku. Koniec końców nie udało się tego zrobić, chyba kryzys dobił nielicznych zainteresowanych takim profilem, natomiast okazało się, że znajomi z pracy (Ilona i Michał, a także wspinaczkowa znajoma Ilony Aśka) jadą do Peru w nieco bardziej ekstremalnym trybie: na własną rękę, część wspinaczkowo, część turystycznie. Długo się nie zastanawiałem i przystałem na ich zaproszenie, szukając sobie trekkingowej alternatywy na czas gdy oni będą wchodzić na "najpiękniejszą górę świata" Alpamayo.

Wyprawa miała dość dokładnie opracowany plan działania, prawie na każdy dzień przewidziane atrakcje i tylko gdzieniegdzie zapasowy czas gdybyśmy gdzieś nie zdążyli na autobus lub chcieli zostać nieco dłużej. Część górską opracowała Ilona, a turystyczną Michał (każda miała mieć po dwa tygodnie), pozostali w zasadzie już tylko komentowali wymyślone przez nich atrakcje.

Ja połączyłem swój wyjazd do Ameryki Południowej z odwiedzinami biura w USA, nieco podobnie jak Michał, który przed wyjazdem poleciał do USA i stamtąd na czas urlopu do Peru. Dziewczyny leciały z Madrytu, a do Madrytu z Krakowa kupiły sobie bilety z programu lojalnościowego linii lotniczych (czyli z tzw. mil). Mieliśmy się wszyscy spotkać w Limie, stolicy Peru i razem wsiąść w autobus w góry. Los chciał, że już ten pierwszy punkt planu się nie udał, a potem dodatkowych atrakcji już nie było końca.



Przylot i zmiana planów (22.7.2010)

Jako ostatni, który dołączył do wyjazdu, kupiłem bilet tak, aby być w Peru przed wszystkimi, a wyjechać z niego po wszystkich, co dawało mi największą elastyczność. Doleciałem do Limy z lekkim opóźnieniem, co nawet mnie ucieszyło, bo do przylotu Michała pozostałoby mi tylko kilkanaście minut... gdyby jego samolot też się nie spóźnił. Po długim oczekiwaniu przerywanym rozmową z Peruwiańczykiem, który mieszka w Afryce i teraz przyleciał odwiedzić rodzinę, wreszcie zobaczyłem Michała. Przedzierał się przez tłum otaczający wejście ścianą transparentów z nazwiskami oczekiwanych przyjezdnych. Pierwsze słowa Michała dokonały rewolucji w mojej wizji peruwiańskiego wyjazdu: "Dziewczyny nie zdążyły na samolot w Madrycie, będą za tydzień". Jak się okazało później, strajk w Belgii oraz usterka samolotu zniwelowały 4-godzinny czas na przesiadkę do wartości ujemnej - nauczka, żeby na jedną podróż zawsze kupować bilety łączone, wtedy takie wypadki stają się problemem linii lotniczych i traci się najwyżej 1-2 dni, bez dodatkowych kosztów. Była już noc, więc rozmyślając co dalej wzięliśmy taksówkę do wcześniej upatrzonej w internecie kwatery gdzieś bliżej centrum Limy.

Rano zrobiliśmy przez internet i telefon naradę z dziewczynami (które objęły biuro firmowe w Madrycie jako bazę operacyjną) i zdecydowaliśmy się odwrócić plan wyjazdu, żeby najpierw zrobić część turystyczną (przez pierwszy tydzień z udziałem tylko moim i Michała), spotkać się w Cusco, skąd nadal moglibyśmy wszyscy pojechać do Machu Picchu, a dopiero na końcu pojechać na północ w Kordyliery Białe. Te zmiany wymagały także udania się już teraz do Daniela, znajomego ze studiów mojego szwagra, aby przechować część bagaży potrzebnych tylko podczas wyjazdu w wysokie góry. Daniel pracuje na zasadzie wolontariatu w swego rodzaju domu opieki przygarniającym chłopaków "z ulicy", pomagając im w nauce i czynnościach domowych, więc w czasie gdy ci udali się do szkoły mógł z nami pogadać, wyjść pokazać trochę miasta i zjeść z nami obiad. Spotkanie było bardzo miłe, restauracja, do której nas zaprowadził serwowała jedne z najlepszych potraw, jakie jedliśmy w Peru (w formie szwedzkiego stołu i zasady "jedz ile możesz"), a obejrzane części Limy dość dużo mówiły o tym jakie jest to 12 milionowe miasto - ogólnie nie ma tam ekstremalnej biedy (szczególnie w porównaniu do Indii czy Nepalu, które miałem okazję oglądać), choć jest duże rozwarstwienie społeczne, a mury wokół domów i osiedli mają brzydkie zabezpieczenia przed rabusiami w formie drutu kolczastego, postawionych na sztorc rozbitych szkieł, a czasami napięcia podłączonego do tych drutów.



Arequipa (23-24.7.2010)

W nocy jechaliśmy bardzo wygodnym (i dość drogim) autobusem linii Cruz del Sur do Arequipy, 11h górskimi drogami na południe przez Andy. Ogólnie rzecz biorąc odległości w Peru nie są aż tak duże (kilkaset kilometrów), ale trudność terenu i często jakość dróg powoduje, że czasy przejazdów zaczynają się od 7h, a czasami sięgają 23h. Zwiedziliśmy w Arequipie muzeum z ciałem ofiarowanej 500 lat temu na szczycie wulkanu Ampato inkaskiej dziewczyny (Mummy Juanita) oraz konwent świętej Katarzyny, gdzie od setek lat mniszki prowadzą całkowicie odseparowany od świata zewnętrznego tryb życia. Za radą Daniela następnym punktem podróży było jezioro Titicaca, tak, abyśmy nadchodzące później dwu-dniowe święto niepodległości Peru przeczekali na dnie kanionu Colca, gdzie związane z nim utrudnienia w podróży i noclegach będą mniejsze.



Puno i wyspy Uros (25-26.7.2010)

Dotarcie do Puno nad jeziorem Titicaca zajęło nam popołudnie i wieczór. Dzięki Michała znajomości hiszpańskiego (ograniczonej, lecz na nasze potrzeby w zupełności wystarczającej) i precyzyjnej w jego wykonaniu realizacji zadań organizacyjnych (kupowanie biletów, szukanie hosteli, itp.) wszystko szło dość gładko i na czas. Spędziliśmy noc w hotelu w Puno i następnego dnia spotkaliśmy się z członkiem ludu Uros, zamieszkującego trzcinowe wyspy na jeziorze. Dzięki naszemu koledze z pracy, który był w Peru 3 lata wcześniej mieliśmy namiar na rodzinę, która umożliwia dość szczegółowe poznanie życia ich społeczności, w zdecydowanie ciekawszy sposób niż 2-godzinne wizyty, które organizowane są masowo dla turystów. Ja i Michał zostaliśmy na jednej z wysp na noc, poznawaliśmy historię ludu Uros, uczyliśmy się ścinać i zbierać trzcinę, która jest podstawowym budulcem większości rzeczy używanych na wyspach, łowiliśmy ryby i śpiewaliśmy piosenki (oni w różnych językach od rdzennego Aymara po języki europejskie, a my po polsku). Pewne wyobrażenie jak tam jest daje strona opowiadająca o rodzinie, u której byliśmy. Cała wizyta była bardzo fajna, szczególnie ciekawe było to, jak obecnie łączą oni tradycję z nowoczesną techniką i wyrobami przemysłowymi - na wyspie były panele słoneczne i toi-toie, wielu członków ludu używa łódek z silnikiem motorowym, a te tradycyjne trzcinowe łodzie (które po części stosowane są na pokaz dla turystów) wyrabiane są nowymi metodami, np. z plastikowych butelek obleczonych obudową z trzcin - łódź wygląda zupełnie jak tradycyjny trzcinowy wyrób, a podobno jest zdatna do użytku 10 lat zamiast jednego.

Kolejnego dnia pozwiedzaliśmy trochę Puno i wróciliśmy do Arequipy. Tam wykorzystując kilka godzin wolnego czasu przed wyjazdem do kanionu Colca postanowiliśmy wybrać się na rafting. Było trochę mało wody, przez co często zatrzymywaliśmy się na skałach będących zbyt blisko powierzchni wody, ale ogólnie bardzo mi się podobało.



Kanion Colca (27-29.7.2010)

Już kilka godzin po raftingu siedzieliśmy w autobusie z Arequipy do miejscowości Cabanaconde leżącej nad kanionem Colca. Mieliśmy wydrukowane trochę informacji o możliwych trekkingach i zamierzaliśmy poświęcić na to dwa dni z noclegiem w którejś miejscowości na dole. Wyruszyliśmy rano już na samym początku obierając zupełnie niewłaściwą drogę, co szybko skłoniło miejscowych to nakierowania nas w przeciwną stronę oraz przydzielenia nam eskorty w postaci około 12-letniego chłopca. Rzeczywiście istotnie pomógł nam on wejść na dobry szlak, z którego była już dość oczywista stroma ścieżka w dół, w dodatku licznie uczęszczana przez miejscowych prowadzących osiołki z bagażami turystów lub zaopatrzeniem dla nich. Schodziliśmy około kilometra w pionie, w warunkach w miarę postępu coraz bardziej suchych i obfitujących w pył... słońce zbliżało się do zenitu. Widoki generalnie nie były aż tak oszałamiające, wokół nas po prostu wznosiły się wysokie, suche góry z rzeką i fragmentami zieleni na samym dole. Dopiero pod sam koniec zejścia, gdy byliśmy już dość zmęczeni, zapyleni i zasuszeni, naszym oczom ukazało się coś niezwykłego. W dole leżał zielony teren z błękitnymi oczkami basenów - to tak zwana oaza, którą można obejrzeć tutaj i tu. Gdy dotarliśmy do jednego z tych baseników naprzeciw wyszedł nam chłopak i płynną angielszczyzną zagadał, wyjaśnił, że jeśli coś kupimy w sklepie, to możemy skorzystać z basenu za darmo. Niezwłocznie skorzystałem z propozycji - to miejsce robiło naprawdę duże wrażenie, po wędrówce w upale czekała na nas zimna cola, basen i dziewczyny w bikini. Nie zdziwiłem się słysząc historię owego chłopaka - Meksykanin, który przyjechał do Peru pozwiedzać kilka znanych miejsc, trafił tutaj w pierwszej kolejności i w rozmowie z właścicielem przybytku dał się namówić na pracę przez jakiś czas do obsługi turystów; miał zapewniony nocleg, jedzenie i zapłatę. Gdy z nim rozmawialiśmy stwierdził, że miał być w Peru kilka tygodni, teraz już wie, że zostanie w kanionie Colca kilka miesięcy, a może jeszcze dłużej.

Ja zażywałem kąpieli, lecz Michał nie uległ atrakcjom miejsca i poganiał mnie, aby kontynuować wędrówkę i zrealizować trasę, którą opracowaliśmy. Cóż zrobić, ruszyliśmy dalej wspinając się kilkaset metrów w górę do miejscowości Tapay, skąd były ładne widoki na kanion i w końcu schodząc do innej miejscowości San Juan. Po drodze nie omieszkaliśmy zbadać kilku niewłaściwych ścieżek i dopiero doczepiając się do pewnego przyjaznego miejscowego pana udało nam się dotrzeć do miejsca noclegu, polecanego przez turystów po drodze - hostelu Gloria. Następnego dnia, a właściwie jeszcze w nocy, ruszyliśmy w górę. Chcieliśmy wydostać się z kanionu wcześnie rano i dotrzeć do punktu obserwacyjnego gdzie o odpowiedniej godzinie można oglądać kondory. Niestety to się nie udało, po kilku godzinach wchodzenia dotarliśmy do drogi, którą teoretycznie miał jechać autobus w kierunku punktu Cruz del Condor, lecz idąc dalej odkryliśmy, że ta droga jest zamknięta i nie mieliśmy szans się tam dostać. Gdy wróciliśmy do Cabanaconde okazało się ponadto, że ogólnie jest problem z miejscami w autobusach i powrót do Arequipy też nie będzie trywialny. Udało nam się w końcu pojechać autobusem do większego miasta, gdzie mogliśmy kupić bilety do Arequipy (w tym samym autobusie zresztą) i jeszcze tego samego dnia / wieczoru wyjechaliśmy do Cusco, stolicy dawnego inkaskiego imperium. Podczas tego wielogodzinnego nocnego przejazdu siedziałem przy oknie, z którego wiało na mnie zimne powietrze i nieprzyjemne efekty dźwiękowe drgań autobusu, co przyczyniło się do tego, że po przyjeździe rano czułem się bardzo osłabiony.



Cusco (30.7.2010-1.8.2010)

Zakwaterowaliśmy się i wyszliśmy na miasto. Michał coś załatwiał, a ja choć coraz bardziej osłabiony spróbowałem jeszcze trochę pozwiedzać miasto. Przy pierwszym zabytku powaliło mnie na pobliski trawnik, gdzie trochę sobie poleżałem aż zebrałem siły na powrót do hostelu. Dotarłem jakoś, co było o tyle uciążliwe, że wybraliśmy (nieświadomie) taki na bardzo stromej górce i w moim stanie podwajało trudność dotarcia w bezpieczne miejsce. A bezpiecznym miejscem okazały się okolice toalety, bo moja choroba zmieniła się w ostrą biegunkę, która na najbliższe 4 dni miała mi uprzykrzać życie i wyeliminować z części atrakcji wyjazdu. Trawiony gorączką wywołującą dziwne sny tudzież halucynacje doczekałem następnego dnia. Michał eksplorował miasto, a ja zaopatrzony w 2.5 litrową butelkę coli i bułki walczyłem. Wczesnym popołudniem dotarły wreszcie dziewczyny po 23-godzinnym kursie z Limy, przy okazji przywożąc apteczkę z lekami na biegunkę. Wymienialiśmy opowieści, wrażenia z Peru za wrażenia ze zwiedzania Hiszpanii. Gorączka już mi minęła, więc wieczorem wybrałem się ze wszystkimi pochodzić po mieście i do lokalu odkrytego przez Michała. Zwał się on Yajuu (z hiszpańska wymawiany tak jak portal Yahoo) i oferował ogromny wybór soków, deserów owocowych i wszelakich mieszanek. Każdy zamówił sobie jakiś egzotyczny soczek, ja zaryzykowałem coś reklamowanego jako pomoc w kłopotach żołądkowych, miało sok z cytrusów i liście mięty. Potem jeszcze byliśmy na kolacji, gdzie ja już spasowałem, a reszta zajadała się smakowicie wyglądającymi stekami z alpaki.

W pełnym składzie, choć nie w pełni formy, następny dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie okolic Cusco. Pojechaliśmy do miejscowości Pisac, nad którą na wysokiej górze leżą ruiny świątyni słońca. Najpierw jednak spędziliśmy sporo czasu na targu, na którym o dziwo było bardzo dużo ładnych rzeczy, głównie ubrań i pamiątek. Ja kupiłem tam sobie kolorowe ponczo oraz szachy, w których ręcznie malowani Inkowie stają przeciwko hiszpańskim konkwiskadorom. Do ruin niestety nie dotarłem, w połowie drogi na górę opadłem z sił i przeczekałem aż reszta je zwiedzi. Z miejsca gdzie siedziałem widać było tylko kawałek, ale ze zdjęć wyglądały interesująco. Po posiłku złapaliśmy taksówkę do miejsca, w którym Inkowie wykorzystali dużą dziurę, do stworzenia okrągłych tarasów, mających podobno na celu eksperymenty rolnicze. Kiedy tam jechaliśmy było już blisko zachodu słońca, więc taksówkarz robił co mógł, żeby nas szybko dowieźć, co momentami zmrażało krew w żyłach gdy wyprzedzał inne pojazdy albo z wielką szybkością wchodził w zakręty na szutrowej drodze. Droga powrotna do Cusco z tym samym taksówkarzem była już spokojniejsza, co oczywiście w standardach polskich nadal kwalifikowałoby się jako szalona jazda bez trzymanki, do tego pogorszona moim stanem wykończenia po całym dniu. W Cusco obowiązkowo odwiedziliśmy nasze ulubione szoczki, ja tym razem zaaplikowałem sobie mrożony sok truskawkowy z dodatkiem cytrusów (mniej więcej w konsystencji sorbetu), który był niesamowicie dobry. Inni prowadzili dalsze eksperymenty w egzotycznymi owocami i deserami, na które ja bym się jeszcze nie zdobył.



Machu Picchu (2-5.8.2010)

Po zasłużonym odpoczynku w hostelu nadszedł czas na wyjazd do Machu Picchu. Michał znalazł w internecie opis dojazdu dość niestandardową trasą (zamiast najpopularniejszych opcji takich jak kilkudniowy trekking, na który nie mieliśmy czasu lub dojazd pociągiem z większością turystów). Plan zakładał przejazd mini-busem (tzw. collectivo) do wsi Santa Teresa i stamtąd kilkugodzinny marsz torami do miejscowości turystycznej leżącej tuż pod Machu Picchu. Oczywiście nie obyło się bez przygód. Nasz busik okazał się nie jechać tego dnia, choć mieliśmy kupione na niego dwa dni wcześniej bilety. Pani bez problemu zwróciła nam pieniądze, ale o dojazd musieliśmy się już martwić sami. Zaraz obok czekał już zresztą inny busik, który jechał w to samo miejsce, ale kosztował prawie dwa razy więcej. Do tego chętnych na jazdę było o około 2 osoby więcej niż miejsc, co nie przeszkodziło kierowcy w zabraniu wszystkich (jeden miejscowy chłopaczek trafił do bagażnika, a my cisnęliśmy się na tylnym siedzeniu próbując różnymi pozycjami ciała nadrobić braki jednego miejsca siedzącego. Trasa wiodła przez bardzo malownicze rejony, wspinaliśmy się i zjeżdżaliśmy serpentynami po zboczach wysokich gór porośniętych trochę egzotyczną roślinnością. Byłoby zbyt prosto, gdybyśmy po prostu dojechali, w pewnym momencie spotkaliśmy... blokadę drogi. Pewna wioska postanowiła zrobić lepperowski protest, wytoczyli na drogę różne graty, opony, deski, itp. uniemożliwiając nam i innym przejazd. Po pewnym czasie stania przed blokadą kierowcy autobusów ustanowili plan przekupienia protestujących, choć nie jestem pewien czy to nie było częścią jakiegoś protestacyjnego rytuału, bo kwota była zaiste symboliczna - jedna złotówka od osoby (ogólnie ceny w Peru są trochę niższe niż w Polsce, ale nie aż tak). Po kilkudziesięciu minutach negocjacji i czekania coś się ruszyło i samochody podjechały bliżej blokady. Miejscowi podeszli do nich i zaczęli pisać na nich (czymś zostawiających ślady jak szminka) slogany "Viva el Paro por el gas" (wiwat bezrobocie za gaz, albo coś takiego). Nie wiemy dokładnie o co chodziło w proteście, ale podobno miało to coś wspólnego z tanią benzyną importowaną z Chile i pewnie jakoś wpływającą na bezrobocie? Wreszcie z popisanymi szybami ruszyliśmy dalej. Kierowca powiedział, że dalej jest jeszcze jedna protestująca wioska, ale on przerzuci nas inną trasą żeby ją ominąć. Rzeczywiście jechaliśmy boczną drogą przez góry, otoczeni już bardzo dżunglowatą roślinnością, bananowcami i plantacjami koki (kawałek trasy, którą wtedy jechaliśmy nagrałem na mapie). Dojechaliśmy do mostu na rzece Urubambie, a kierowca zadzwonił po znajomych, aby przyjechali po nas taksówkami po drugiej stronie rzeki. Jazda w samochodzie była szalona, wąską szutrową trasą nad przepaścią, w pyle i z pięknymi widokami na wąwóz i góry. Wreszcie dojechaliśmy do wioski Santa Teresa i stamtąd torami doszliśmy do Aquas Calientes, od połowy drogi po ciemku. Kupiliśmy bilety wstępu do ruin, zakwaterowaliśmy się w hostelu i poszliśmy na kolację. Wszyscy wcinali steki z alpaki, a ja próbowałem wmusić w siebie jakiś makaron... na szczęście to był już ostatni moment mojej choroby, choć jak się okazało nazajutrz magicznie przeszła ona na Ilonę i role się odwróciły.

Rano wsiedliśmy w autobus na górę z inkaskim miastem. Na początku rozważaliśmy próbę zdobycia szczytu, z którego jest podobno przepiękny widok na ruiny i na który wpuszczają tylko 300 osób dziennie. W tym celu musielibyśmy wstać około 2-giej w nocy i ustawić się w odpowiedniej kolejce, bo niedawno wprowadzili regułę, że otwierają trasę dla pieszych dopiero gdy ruszają autobusy, prawdopodobnie żeby zapobiec wykorzystaniu wszystkich miejsc przez piechórów. Odpuściliśmy sobie, czego nie żałuję, bo i tak jeszcze nie zdołałbym wejść na szczyt. W samym Machu Picchu wynajęliśmy przewodniczkę, która nas zaczepiła (i nie wiedzieliśmy na początku czego od nas chce), ale była bardzo miła, a jak się wkrótce okazało także fajnie opowiadała. Miejsce jest naprawdę niesamowite, zdecydowanie najciekawszy zabytek w Peru i ogólnie rzecz warta zobaczenia. Najbardziej uderzające jest to, w jak niedostępnym miejscu zbudowano całe miasto. Po obejściu ruin już samodzielnie skierowałem na z powrotem do Aquas Calientes na dole, tym razem schodząc piechotą. Na miejscu wreszcie mogłem zregenerować braki w żywieniu. Następnego dnia rano pojechaliśmy tym razem już pociągiem w stronę Cusco. Po drodze oglądaliśmy jeszcze ruiny w Ollantaytambo. Wg oryginalnego planu jeszcze tego samego dnia mieliśmy wsiąść do autobusu do Limy. Ponieważ ta podróż oznacza siedzenie ponad 20h, Ilona była właśnie w najgorszym momencie choroby, a ja chciałem zobaczyć trochę miejsc w Cusco, które mnie ominęły, zaproponowałem, żeby Michał i Aśka jechali, a ja i Ilona dostaniemy się następnego dnia do Limy samolotem. Tak właśnie zrobiliśmy, dzięki czemu zwiedziłem ruiny potężnej fortecy w Cusco, poprzechadzałem się mniej turystycznymi uliczkami oraz po raz kolejny zaliczyłem soczki.

Na lotnisko dotarliśmy bez problemu, choć nasz samolot spóźnił się z odlotem około godziny. Pozostający w pamięci epizod zdarzył się natomiast podczas odbioru bagaży na lotnisku w Limie. Czekaliśmy z Iloną na nasze plecaki, kiedy zaczęliśmy słyszeć dziwne miauczenie. Po chwili przybrało ono na sile i tragizmie, wtedy zobaczyliśmy, że pochodzi ono z klatki wyjeżdżającej na taśmie razem z innymi bagażami. Jakieś dwie dziewczyny (turystki) oddały kota do check-inowego bagażu i teraz go odbierały. Nie chcę myśleć co biedak musiał przeżyć podczas lotu. Po wyjściu z lotniska podjechaliśmy spotkać się z Danielem, pogadać i odebrać bagaże, które zostawiliśmy z Michałem. Tymczasem Michał i Aśka dojechali do Limy i spotkaliśmy się na dworcu.



Huaraz (6.8.2010)

Bardzo wygodnym autobusem nocnym dotarliśmy do Huaraz, miasta położonego na obrzeżach Kordyliery Białej, z którego rzeczywiście widać było białe szczyty 6-tysiączników. Od razu z rana wspinacze zaczęli przepakowywać się, uzupełniać sprzęt górski, m.in. wypożyczyli namiot do rozłożenia w obozie-bazie, a w końcu byliśmy na zakupach jedzenia. Mi klarowała się wizja samotnego trekkingu, który zamierzałem zrobić w czasie gdy reszta będzie zdobywać "najpiękniejszą górę świata" Alpamayo. Pierwsze kilka dni chciałem iść ze wszystkimi, zanim nie zaczną dni wspinaczkowych, a potem trekking dookoła masywu Alpamayo, część tak zwanego "okręgu Alpamayo". Ponieważ wszystko wskazywało, że przez 8 dni będę szedł bez dostępu do sklepu i cywilizacji, musiałem na taki okres wyposażyć się w jedzenie, co było dodatkowo utrudnione przez to, że ze względu na ciężar nie brałem ze sobą nic do gotowania. Idąc za radą i przykładem Ilony kupiłem 1kg mieszanki bakalii (sam proces ich kupowania był ciekawy, gdy z Michałem i Aśką wybraliśmy się na lokalny targ i próbowaliśmy daktyle, rodzynki i różne rodzaje orzechów), a także wypróbowany kiedyś na wyprawie rowerowej do Norwegii zestaw w stylu puszki z rybami, kabanosy, ser, dżem, czekolada i suchary (jako zastępstwo chleba). Wreszcie objuczeni w największe w trakcie całego wyjazdu bagaże ruszyliśmy łapać transport wgłąb gór. Na początek bardzo uczęszczana trasa, więc gdy tylko weszliśmy na placyk, z którego odjeżdżały collectiva, zostaliśmy zagarnięci do jednego z busików i za chwilę odjechaliśmy. Busik był w nieco kiepskim stanie, szczególnie dokuczliwy był brak resorów, który powodował, że na każdej z licznych dziur w drodze przeżywaliśmy wstrząs jakby ktoś nam młotkiem po głowie walił. Wreszcie po ponad godzinie jazdy znaleźliśmy się w miasteczku Caraz, gdzie uzyskaliśmy jeszcze trochę dokładniejszych informacji o rejonie, w który się wybieraliśmy, a potem spędziliśmy ostatnią noc w cywilizowanych warunkach.



Alpamayo Basecamp (7-9.8.2010)

Rano po kilku minutach spaceru z plecakami po miasteczku zostaliśmy zgarnięci przez taksówkarza, który dowiózł nas krętą szutrową drogą do wioski Cashapampa kilkaset metrów wyżej. Wspinacze mieli bardzo ciężkie plecaki, z całym sprzętem do wbijania się w lód, asekuracji, rakami, zapasami jedzenia, gazu, więc oczywistym wyborem było wynajęcie osiołków oraz ich kierowcy. Ja miałem mały nawrót obniżonej sprawności żołądka (meksykańskie jedzenie z obiadu poprzedniego dnia nie dawało za wygraną), więc jak najbardziej przystałem do planu oddania mojego plecaka miłym i żwawym zwierzakom. Tego dnia mieliśmy w planie przejście trasy do obozu bazy pod Alpamayo, 1200m w górę wąwozem pomiędzy masywami górskimi, która w większości trekkingów planowana jest na dwa dni. W miarę wspinaczki widoki robiły się coraz fajniejsze, na horyzoncie zaczęły pojawiać się białe szczyty. W połowie trasy przechodziliśmy obok przepięknych jezior. Przejście z moim stanem żołądka jednak dało się we znaki, szybko zostałem w tyle i w pewnym momencie, gdy po wielu godzinach dogoniłem czekającą na mnie Aśkę, dyskutowaliśmy czy nie wynająć dla mnie transportu konnego. Zdecydowałem się jednak pójść o własnych siłach i jakoś się to udało tuż zanim zrobiło się ciemno, akurat, żeby obejrzeć wspaniały widok gór wokół obozu oświetlonych zachodzącym słońcem. Rozłożyliśmy namioty, Ilona zagrzała herbatę i makaron z sosem serowym, który smakował dość paskudnie, ale ja i tak czułem się wtedy prawie jak zombie, więc z ochotą zjadłem to co było.

Po nocy, podczas której mój puchowy śpiwór okazał się niezastąpiony (byliśmy na wysokości 4300m i na zewnątrz namiotu temperatura w nocy spadała poniżej zera), ruszyliśmy na aklimatyzacyjno-transportowo-zwiadowczą wspinaczkę w kierunku Alpamayo. Miałem już nieco więcej siły i po śniadaniu złożonym z kaszki mlecznej z bakaliami jakoś radziłem sobie z podejściem. Po kliku godzinach stromego wejścia dotarliśmy do obozu pod lodowcem na wysokości około 5200m. Tam wspinacze rozłożyli namiot i zostawili przyniesiony sprzęt i jedzenie. Oryginalnie mieliśmy plan wejść po lodowcu do obozu wysokiego na 5500, z którego blisko już do dróg wspinaczkowych na Alpamayo, ale zabrakło na to czasu i sił. Przespacerowaliśmy się jedynie do lodowca, zrobiliśmy trochę zdjęć i zaczęliśmy schodzić. Następny dzień był przeznaczony na odpoczynek, cały spędziliśmy w namiotach lub obok. Kolejnego dnia zaś odłączyłem się na samotną wędrówkę.



Samotny trek Santa Cruz (10-12.8.2010)

Po tradycyjnej kaszce z bakaliami ruszyłem w kierunku przełęczy Punta Union. W miarę podchodzenia ujawniały się coraz ładniejsze widoki, choć ostatnie dni zaczęły obfitować w chmury, które zasłaniały te najwyższe szczyty. W pełni czułem ciężar plecaka z wieloma kilogramami jedzenia, w dodatku okazało się, że niby korzystna dieta z ciepłym śniadaniem z kaszką nie była wcale pomocna energetycznie - dopiero jedząc swoje zapasy, kabanos, ser i ostatnie bułki z Cashapampy nabrałem pełni sił następnego dnia. W obozowisku za Punta Union nocowała grupa Francuzów, ale poza wyjaśnieniem, że idę sam i stwierdzeniu "Je ne parle francais" nie gadałem z nimi, tylko wyczerpany zasnąłem w moim namiocie. Spokój zakłócał jedynie widok stromego podejścia, które trzeba było zrobić na dalszej drodze, ale przyjąłem strategię nie przejmowania się przeciwnościami tylko po prostu robienia na bieżąco tego co trzeba. Poza tym zasadniczo z większości miejsc na trekkingu miałem "trasę ucieczki", która w ciągu 1-2 dni pozwalała mi wrócić do cywilizacji. Trochę optymizmu przychodziło też stąd, że w ciągu dnia spotykałem dość spore grupy idące z naprzeciwka (wszystkie były na zasadzie: kilku turystów plus 2-3x tyle tragarzy i osiołków do ich obsługi). Ogólnie wzbudzałem podziw (lub współczucie?) nawet lokalnych przewodników. Podejście pod widzianą z namiotu przełęcz Alto de Pucaraju okazało się znośne, stawiam, że dzięki kabanosom. Z góry poza szczytami widać było w dole lazurowe jeziorko oraz długie zejście wąwozem. Kolejne godziny, przejście obok kolejnego dużego jeziora i zszedłem do rozległych pastwisk położonych w szerokim wąwozie koło wioski Quisar. Wg mojej poglądowej mapy gdzieś tutaj powinno znajdować się pole namiotowe, ale prawdopodobnie służy za nie po prostu pastwisko, a nie było już tutaj żadnej zorganizowanej grupy, więc po prostu rozbiłem się gdzieś na trawie wśród śladów działalności owiec. Wieczorem na horyzoncie widać było płonące trawy, gdy już zrobiło się ciemno rozpalona wielka góra robiła niesamowite wrażenie, jakby z Władcy Pierścieni. Trudno powiedzieć czy pożar był naturalny, czy to miejscowi wypalali trawy, ale rano obudziłem się z ulgą, że ogień nie przybył do mojego namiotu.

Dalsza trasa robiła się coraz mniej "turystyczna", tzn. nie spotykałem już żadnych grup z tragażami, nawet miejscowi się nie pojawiali, a szeroki wąwóz obfitował jedynie w krowy i byki. Szedłem kilka kilometrów pastwiskami aż dotarłem do sporego przewyższenia przede mną. Wg mojej bardzo niedokładnej mapki gdzieś tutaj trzeba było wspiąć się na przełęcz i zejść po drugiej stronie gór. Niestety wydeptane ścieżki robiły się coraz mniej wyraźne, a w pewnym momencie nawet dogonił mnie chłopak z osiołkami i sam pytał o drogę! Nie uzyskał ode mnie użytecznych informacji i po chwili zawrócił pewnie chcąc znaleźć swojego przewodnika. Ja zaś optymistycznie stwierdziłem, że spróbuję wspiąć się ledwie widocznym szlakiem i jakoś w końcu wyląduję za przełęczą. Nie rezygnowałem nawet gdy ścieżka całkiem znikła i przedzierając się przez zarośla, strumyki i kamienie zacząłem wchodzić ostro w górę, zmierzając do przełęczy, którą widziałem na horyzoncie i która odpowiadała docelowemu kierunkowi wg mapy. Jakieś 2 godziny później idąc zupełnie na przełaj po terenie, gdzie nawet krowy nie pojawiały się często wszedłem na przełęcz i ucieszyłem się, bo zobaczyłem udeptaną ścieżkę w dół po drugiej stronie, pasące się krowy i na horyzoncie długi wąwóz schodzący w dobrym kierunku. Ochoczo ruszyłem ścieżką trochę wychodząc ponad nią gdy stado byków w pewnym momencie zaczęło podejrzanie szybko za mną podążać (mniej więcej kiedy przechodziłem obok "ich" krów), aż ku mojemu zdziwieniu dotarłem do sporego pola głazów. Udeptana ścieżka skończyła się przed nimi i wszystko wskazywało na to, że tutaj przejścia za bardzo nie ma. Cóż miałem jednak zrobić, innej drogi nie było, więc wspinałem się po głazach, aż doszedłem do... gęstego lasu a'la zasuszona dżungla. Pełno było w nim spróchniałych kłód, które rozsypywały się gdy na nich stawałem, gałęzi i niby-lian, które utrudniały przechodzenie naprzód. Jeden promyk nadziei pojawił się, gdy zobaczyłem kawałek folii po butelce od coca-coli leżący gdzieś pośród drzew - to oznaczało, że kiedyś był tu człowiek. Poza tym jednak czułem się jak odkrywca nieznanych lądów, który za chwile odnajdzie drugie Machu Picchu. W końcu przedarłem się przez las i zszedłem do bardzo zdradliwej łąki z wysokimi trawami. Co chwilę wpadałem w niej w głębokie dziury, których nie było widać ponad źdźbłami. Marsz był na tyle trudny, że momentami szybciej i bezpieczniej było się tam czołgać. Po jakimś czasie moim oczom ukazał się niepokojący widok, który kojarzył mi się z filmami, gdzie ktoś w Ameryce Południowej płynie sobie łódką i nagle widzi jak woda gwałtownie znika za horyzontem. W moim przypadku też w wąwozie płynął strumyk i w pewnym momencie spadał mocno w dół. Przede mną ukazała się może nie przepaść, ale bardzo stroma część wąwozu, gdzie strumyk otoczony był takim lasem jak kawałek wyżej, a po bokach były zatrawione zbocza. Stwierdziłem, że wolę schodzić po tych trawach niż przedzierać się przez drzewa. Na początku plan zdawał się działać dobrze, lecz zbocze robiło się coraz bardziej i bardziej strome. W pewnym momencie nie mogłem już schodzić, musiałem zjeżdżać chwytając się traw aby wyhamować. Niestety i tu dopadł mnie widok przepaści, tym razem prawdziwej, gdzie zbocze przechodziło do nachylenia praktycznie całkowicie pionowego. W tym momencie wpadłem w panikę, bo zdałem sobie sprawę, że jeden fałszywy ruch i mogę spaść kilkadziesiąt metrów w dół, ponadto nie bardzo widziałem drogę wyjścia. Na sam dół było jeszcze dobre kilkaset metrów, a miejsce w którym byłem mogło nie mieć możliwego do przebycia zejścia... Adrenalina skoczyła, w głowie krążyły mi opowieści Michała o tym na czym polega wspinanie i o tym, że normalne we wspinaczce jest odpadanie od ściany, tylko że w moim przypadku brak było asekuracji, a środek ciężkości przesunięty był przez ciężki plecak.

Jakimś cudem znalazłem w pobliżu skałki i nieco inne ukształtowanie terenu. Chwytając się traw, stąpając na kaktusy i wszelkie wybrzuszenia w terenie zacząłem wyczerpujące zjeżdżanie w dół. Pokonywałem bardzo trudne i niebezpieczne fragmenty, czasami zeskakując na miejsca, gdzie jedynie kępa trawy chroniła przez spadnięciem. Przeklinałem siebie za nieroztropne wybranie trasy, która nie była zrobioną przez człowieka ścieżką. Gdzieś po drodze straciłem jedną butelkę wody, a drugą dość szybko wypiłem. W pewnym momencie zaczęło robić się ciemno, a ja ciągle byłem spory kawałek od wypłaszczenia terenu. Nie miałem wyboru - musiałem rozbić namiot przy nachyleniu kilkunastu stopni. W nocy stresowałem się, żeby w trakcie snu nie stoczyć się razem z całym namiotem. Gdy zrobiło się jasno nie mogłem już dłużej spać, posiliłem się, obejrzałem całkiem ładne widoki (lokalizacja była ciekawa) i ruszyłem dalej. Końcówka okazała się trudna, musiałem w pewnym momencie zrzucić plecak kilkanaście metrów w dół, żeby zdołać samemu zejść chwytając się skał. Wreszcie dotarłem w bezpieczny teren. Koniec końców wylądowałem prawie w oczekiwanym miejscu, we wiosce, która wg mojej mapki znajdowała się na właściwym szlaku. Byłem jednak całkowicie rozbity nerwowo, właśnie ledwie uszedłem z życiem, że postanowiłem wycofać się z dalszego treku i przedostać się do miasteczka w dole. Bez przewodnika, bez dokładnej mapy, bez tłumu turystów wskazujących szlak i przede wszystkim bez wyraźnych ścieżek nie chciałem już więcej ryzykować zabłądzenia.



Powrót do Huaraz (13-14.8.2010)

Choć zejście było ciężkie, moja intuicja co do kierunku okazała się dobra - po kilku kilometrach wędrówki wąwozem trafiłem do wioski, która była na trasie treku wg mojej mapki. Przechodząc przez nią odczułem ciekawy dysonans - z jednej strony sprawiała wrażenie odciętej od cywilizacji i pełnej bardzo autentycznych miejscowych ubierających się w ludowe stroje i zaskoczonych moją obecnością, a z drugiej w centrum znajdowała się wielka szkoła, a przed nią boisko, na którym zespół dziewczynek w białych strojach gimnastycznych grał w siatkówkę. Takiego czegoś to nigdzie indziej w Peru nie widziałem, a wszyscy się do mnie uśmiechali. Po drodze upewniłem się, że nie mam pojęcia kędy mógłby iść szlak oryginalnego treku (było sporo ścieżek idących w różne strony do góry) i nie próbując tego rozwikłać poszedłem w dół drogą wzdłuż rzeki do miasteczka Pomabamba. Szło się dobrze, po kilku kilometrach natrafiłem na ciekawą konstrukcję - na pewnej wysokości rzeki zbudowano betonowy kanał / odnogę, który w dalej prowadzony był osobno obok drogi. Ten akwedukt z górską wodą ciągnął się następne kilka kilometrów nad miasteczko, gdzie zasilał elektrownię wodną oraz dostarczał wody w obrzeża terenu zabudowanego.

Dotarłem do Pomabamby, gdzie zacząłem rozglądać się za transportem z powrotem do Huaraz. Po krótkiej pogawędce migo-hiszpańskiej z miejscowymi trafiłem na dworzec autobusowy, gdzie kupiłem bilet na wieczorny autobus. Wyjazd był opóźniony i podczas oczekiwania miałem okazję obserwować dodatkową funkcję dworca autobusowego. Wewnątrz budynku za zamkniętymi drzwiami znajdowały się gigantyczne (chyba plastykowe, bo półprzezroczyste) kontenery z benzyną, którą sprzedawano na wiadra (również plastikowe) okolicznej ludności - nie mam pojęcia czy zgodnie z wiedzą właściciela dworca, ale to już inna sprawa. W końcu autobus wyruszył, a ja przygotowałem się na kilka godzin jazdy. Niestety po tempie szybko zorientowałem się, że jest to bardziej autobus całonocny, niż coś, co byłoby w stanie pokonać te kilkadziesiąt kilometrów jeszcze tego samego dnia. Autobus jechał bardzo wyboistymi górskimi drogami i w sumie zajęło mu to 10 godzin. O 5 rano wyszedłem z autobusu dosyć zdezorientowany, wziąłem plecak zdjęty już z dachu, aby po kilku minutach spaceru po mieście zauważyć, że nie mam przy sobie aparatu... Wróciłem na dworzec, lecz autobusu już nie było, migo-hiszpańskim zacząłem nagabywać ludzi, aby opisać mój problem dowiedzieć się gdzie jest autobus, który mnie przywiózł. W końcu chłopak z firmy, z którą przyjechałem się zlitował i zawiózł mnie (drugim autobusem, który czekał na kurs powrotny do Pomabamby za 2 godziny) na parking, na którym stał mój autobus ze śpiącą obsługą. Niestety aparatu już nie znalazłem - w nocy gdy zdjąłem go z siebie zmieniając ubranie musiałem go położyć na siedzeniu, być może spadł na podłogę, albo ktoś mi go wziął gdy spałem. Pozostało pogodzić się ze stratą większości zdjęć z wyjazdu, tzn. wszystkiego czego nie uwieczniły Aśka lub Ilona. Połaziłem po mieście, znalazłem jakiś hostel i po gorącym prysznicu przywracającym kolor moich nóg z czarnego na biały położyłem się, aby trochę odsapnąć.



Trek Ishinca (15-17.8.2010)

Umycie się, porządny obiad i sprawdzenie internetu wpłynęły pozytywnie na morale, dzięki czemu przystąpiłem do opracowywania planu na następne dni, bo ekipa wspinaczkowa miała się pojawić w Huaraz dopiero za 4-5 dni. Postanowiłem wybrać się w jakiś łatwy trekking, gdzie nie dałoby się zgubić i gdzie mógłbym nadszarpnąć spore zapasy jedzenia, które nadal pozostawały w plecaku. Góry blisko, więc szybko znalazłem dobre miejsce. Następnego dnia wsiadłem w collectivo, potem złapałem taksówkę i trafiłem na początek trasy wzdłuż rzeki Ishinca, którą w ciągu 5-6h dotarłem do obozowiska ze schroniskiem i pięknym widokiem na białe szczyty. Wydaje mi się, że wszyscy, którzy tam idą śpią raczej w namiotach, a schronisko służy bardziej jako miejsce spotkań i bar z alkoholami. Następnego dnia wszedłem część trasy na szczyt Urus, do wysokości około 5000 m, ale poniżej lodowca. I wreszcie trzeciego dnia wróciłem do Huaraz. Cały wypad rzeczywiście był łatwy w porównaniu do okolic Alpamayo, a było całkiem ładnie (zdjęcia które już wtedy robiłem komórką dają pogląd). Spodziewałem się przybycia wspinaczy nazajutrz, szczególnie, że nie dostałem od nich żadnego smsa, że zeszli z gór, ale późnym popołudniem przyszli wymęczeni przez ciężkie plecaki i spaleni przez słońce. Ich wspinaczka częściowo się udała - dziewczyny zdobyły szczyt, a Michał się wycofał, aby dać Ilonie, która prowadziła wspinaczkę najszybciej, szansę wykazania się i doprowadzenia zespołu na górę za jasnego. Teraz zaś po odpoczynku mogliśmy spokojnie udać się na eksplorację restauracji w Huaraz.



Huaraz turystycznie (18-21.8.2010)

Ostatnie dni w Peru nie były pozbawione atrakcji i kolejnych przygód. Jednego dnia pojechaliśmy oglądać ślady cywilizacji Chavin i ciekawe ruiny świątyni, w której kiedyś zbierali się ludzie z całych Andów podczas festynów. Następnego dnia byliśmy w naturalnych saunach, powstałych na bazie gorących źródeł w pobliżu Huaraz. Zorganizowane to było w ciekawy sposób - były pokoiki z wannami, gdzie można było zażyć gorącej kąpieli (bardzo gorącej, bo kurki z zimną wodą przeważnie nie działały), ale poza tym były wydrążone jaskinie w skale, w których wypływały gorące źródła i wypełniały gorącą parą przestrzeń zamkniętą nadbudowanymi wokół tych jaskiń ścianami. Przed wejściem przychodził pan z wiadrami gorącej wody - trochę zostawiał w przedsionku, a resztą oblewał podłogę w tych jaskiniach, aby wzmóc efekt parowania. Gorąca woda w przedsionku służyła zmieszaniu z zimną wypływającą z rachitycznego prysznica. Po saunie leżeliśmy na słońcu, które tak mnie przypaliło, że jeszcze kilka tygodni po powrocie schodziła mi skóra. Michał nie był z nami, gdyż już pakował się do wyjazdu - jego przełożony samolot przez Brazylię wylatywał wcześniej niż nasze. Tego wieczoru jeszcze zrobiliśmy kurs po lokalnym targu, aby wyszukać jak najwięcej egzotycznych owoców jakie można spotkać w Peru i spróbować ich smaku. Tylko niektóre były dobre, ale na szczęście całość nie spowodowała rewolucji w żołądku.

Przedostatni dzień w Huaraz postanowiliśmy wykorzystać do przejażdżki rowerami górskimi. A właściwie, to chcieliśmy, żeby nas zawieźli gdzieś wysoko, a my sobie zjedziemy rowerami na dół. Było trochę takich opcji, wypożyczyliśmy rowery, taksówka zawiozła nas na przełęcz jakieś 1000 m ponad miastem i zostawiła, żebyśmy robili na górze co chcemy. Postanowiliśmy jeszcze kawałek podjechać do góry, lecz po kilku metrach jazdy po wyboistej łące w rowerze Ilony odpadła przerzutka - takiego uszkodzenia jeszcze nie widziałem, po prostu cały kawałek metalu ją trzymający pękł. Skończyło się zdjęciem łańcucha, odmontowaniem pozostałości przerzutki i rozpoczęciu jazdy w dół bez napędu. Na szczęście nasza koncepcja na ten dzień nie zakładała pedałowania, więc poza bardziej ostrożnym wyborem tras nie okazało się to wielką przeszkodą. Właściwie to i tak udało nam się zajechać gdzieś poza główną drogę, gdzie nie było dalszej trasy i trzeba było wykonywać mini-rowerową wersję mojego wycofania się ze szlaku Alpamayo. Podczas oddawania roweru wynajmujący robili problemy, w końcu Ilona w ramach wspierania krajów rozwijających się zgodziła się dopłacić im do zniszczonego sprzętu. Na ostatni dzień wymyśliłem, aby wjechać środkami publicznego transportu na najwyższą przełęcz do której prowadzi droga samochodowa w Kordylierach, na 4900 m, ale to okazało się trudne do wykonania, gdyż wieczorem musieliśmy wsiąść do autobusu i nie mogliśmy sobie pozwolić na utknięcie gdzieś po drugiej stronie gór. Odjechaliśmy do Limy. Tam jeszcze jeden dzień do zagospodarowania, poszliśmy nad ocean, gdzie Ilona wzięła lekcję pływania na desce surfingowej, a ja i Aśka oglądaliśmy jej wyczyny. Wreszcie wsiadłem do samolotu i odleciałem z Peru, pełen wrażeń.




Valid XHTML 1.0 Strict