Dzień 1., Do Pragi i Szwajcarii (9.9.2006)

Podróż rozpoczęła się w sobotni poranek, gdy męczony myślami o różnych nieprzyjemnych przygodach, które mogą mnie spotkać, wsiadłem do pociągu Wrocław - Praga. Czas mijał szybko na lekturze jednej z powieści fantastycznych w moim podróżniczym zapasie, a także rozmowie z bardzo miłą dziewczyną, z którą dzieliłem przedział (a jak się okazało pochodziła z Jachcic w Bydgoszczy). Po przekroczeniu granicy nastąpił pierwszy test działania biletu Interrail (do Międzylesia jechałem jeszcze na dodatkowo kupionym, bo Interrail nie jest ważny w kraju zamieszkania) - czeska konduktorka bez mrugnięcia okiem ani sprawdzenia paszportu zaakceptowała papiery, co bardzo poprawiło mi humor.

Wreszcie dojechałem do Pragi, po krótkim rekonesansie w informacji międzynarodowej kupiłem miejsce w kuszetce w pociągu do Szwajcarii, co wyniosło mnie trochę więcej niż się spodziewałem, bo około 26 E (należy patrzeć na cenę w koronach, a nie orientacyjną w Euro). Miałem jeszcze trochę czasu, więc pospacerowałem po Pradze, m.in. po Placu Wacława.

Przedział z kuszetkami dzieliłem z czeskim informatykiem, który jechał do Szwajcarii na konferencję związaną z algorytmami aproksymacyjnymi (ALGO 2006), ale nie miałem ochoty na rozmowy i nawet nie zdradziłem kim jestem.



Dzień 2., Szwajcaria (10.9.2006)

Noc w pociągu nie była zła, nawet się wyspałem i rano po serwowanym śniadanku wysiadłem na pierwszej stacji w Szwajcarii. Korzystając z tego, że bilety wystawiam sobie sam, jechałem do St. Moritz, pomiędzy przesiadkami spacerując po odwiedzanych miasteczkach. Linia kolejowa przed samym celem przebiega wśród bardzo malowniczych gór, co jakiś czas przecinając je tunelami, ale nie robiła aż takiego wrażenia jak się spodziewałem. Niestety do trasy "lodowego ekspresu", która podobno zrobiona jest z większym rozmachem, musiałbym sporo dopłacić, więc tym razem nie skorzystam. Z drugiej strony gdy jechałem nią w odwrotnym kierunku, to ukazała dużo więcej uroków, choć na stosunkowo niedługim odcinku.

Za to St. Moritz sprawiało wrażenie początku interesujących szlaków w góry, z których od razu postanowiłem skorzystać. Podczas wędrówki wzięły mnie wspomnienia z wizyty w Szwajcarii z zeszłego roku, która z powodu powodzi nie za bardzo się udała, lecz nocleg pod namiotem gdzieś wysoko w górach utkwił w pamięci. Postanowiłem powtórzyć tamte doznania, tym razem rozbijając się na wysokości ponad 2500 m n.p.m.



Dzień 3., Powrót z gór (11.9.2006)

W nocy było zimno, ale dało się wytrzymać. Rano po krótkiej kontemplacji górskiego krajobrazu zszedłem do miasteczka i wyjechałem w kierunku Zurichu. Trochę pomieszałem pociągi i w efekcie dojechałem tam dość późno. Przechadzałem się po mieście i nagle gdy przystanąłem na jednym z mostów zagadał do mnie Polak. Cóż, mój plecak Alpinusa stanowi jednoznaczny znak rozpoznawczy (już nie pierwszy raz mi się to zdarza). Gawędziliśmy trochę, on jest na praktykach wysłany przez firmę z Polski i okazuje się doświadczonym podróżnikiem - rowerem w Norwegii, Interrailem w Szwajcarii, itp. Za jego radą wyjeżdżam kilka stacji podmiejskiej kolejki i rozbijam namiot w okolicznym parku rejonu Uetliberg.



Dzień 4., Zurich i do Francji (12.9.2006)

Rano wracam do Zurichu i kontynuuję przerwane zwiedzanie. Na początek jestem świadkiem profesjonalnej rewizji (z rękawiczkami i szczegółowej) osobistej dwóch gości, którzy na ławce pili sobie piwo - sytuacja jest dość specyficzna, bo przeglądam się temu z przeciwległej ławki, wcinając śniadanie. Samo miasto jest całkiem przyjemne i jak większość dużych szwajcarskich miast leży nad wielkim i pięknym jeziorem, po którym pływają statki.

Ok, czas wyruszyć dalej - ku Francji i Hiszpanii. Z kilkoma przesiadkami przejeżdżam przez Berno, Lozannę i Genewę, wykorzystując przerwy między nimi na zwiedzanie miast - jest tak jak lubię, bez ciągnącego się w nieskończoność chodzenia po wszystkich zabytkach, raczej taka migawka z życia danego miejsca: zabawnie zaprogramowana fontanna w Bernie, konfesjonał z wyszczególnioną godziną i językiem w genewskim kościele...

Wreszcie wjeżdżam do Francji, lądując na noc w jakichś kłujących krzakach w miasteczku koło Lyon.



Dzień 5., Francja (13.9.2006)

Dziś podróż przez Francję. Trochę to trwa, bo jadę regionalnymi pociągami, lecz znów mam okazję na zwiedzanie pomiędzy przesiadkami. Szczególnie miło wspominam przystanek w Avignon, gdzie mnóstwo białych zabytkowych budowli tworzy niesamowity klimat.

Pociąg do Hiszpanii utknął w miasteczku Perpignon - burza przerwała linię. Wraz z innymi pasażerami wyległem przed dworzec, gdzie przez 3 godziny koczowaliśmy na autobus zastępczy. A było całkiem zabawnie - poznałem amerykańskie małżeństwo podróżujące po Europie (facet zwrócił moją uwagę tym jak opowiadał trzem angielskim interrailowcom jak w Polsce jest fajnie) i wspomnianych Anglików. W sumie wszystko się ułożyło - autobus zabrał nas do Barcelony (do której nie jestem pewien czy bym normalnym trybem dotarł tego samego dnia) i choć było to o 1:30 w nocy, to podążając za wyposażonymi w mapę Anglikami trafiłem do otwartego hostelu.



Dzień 6., Barcelona (14.9.2006)

Udało mi się załatwić przechowanie plecaka w hostelu i na zwiedzanie mogłem wybrać się z samym aparatem. Postanowiłem uczepić się Anglików (Jacka, Michaela i Roberta), którzy choć czasami trudno ich zrozumieć gdy gaworzą między sobą, to okazują się bardzo mili. Razem obeszliśmy kilka ciekawych miejsc w mieście i było całkiem fajnie. Ten dzień był relaksujący - spacer bez plecaka wśród rosnących tu wszędzie palm i uroczych wąskich uliczek starego miasta.



Dzień 7., Madryt (15.9.2006)

Następny cel to Madryt, po drodze do Granady. Pociąg ma ponad 3-godzinne spóźnienie, a do tego trochę się wkurzam, że nie wziąłem bezpośredniego do Granady, co oszczędziłoby mi cały dzień podróży. Ciekawym punktem jest dworzec Madrid - Atocha, w którym urządzono wielką palmiarnię. Sam Madryt zaś ma kilka ładnych miejsc, jednak generalnie jest strasznie zatłoczony i nie sprawia miłego wrażenia.



Dzień 8., Granada (16.9.2006)

Po nocy spędzonej na dziko gdzieś w Granadzie ruszyłem zwiedzać, próbując trafić do słynnej Alhambry. Zrobiłem sobie spory spacer po klimatycznych uliczkach miasta - naprawdę można tu poczuć południowy styl architektury i materiały, wąskie przejścia między białymi domami, itp.

Wreszcie trafiam do Alhambry, ogromnego arabskiego zamku na wzgórzu obok Granady. Niestety najciekawszych jego części broni wstępu konieczność wystania w około 2-godzinnej kolejce biletu - cóż, może innym razem, jak są tak ciemni, żeby nie wpaść na postawienie dodatkowej kasy, to ich strata (choć chyba to jest działanie celowe, bo z tego co czytałem ten problem występuje już od lat). Bez biletu można pochodzić po dziedzińcu, gdzie mój plecak miał okazję znów pokazać swoją wartość - zagadała do mnie bardzo miła matematyczka z Krakowa, która urwała się do Granady z jakiejś konferencji. Chciała dowiedzieć się ode mnie jakie miejsca w górach można zaatakować "w sandałach", jednak okazało się, że jest lepiej poinformowana niż ja - dostałem od niej mapkę i poczytałem trochę przewodnika.

I tak ruszyłem do dworca autobusowego, gdzie wsiadłem w autobus do Trevelez. Od pewnego momentu jego trasa wiodła wspaniałymi serpentynami, wjeżdżając coraz głębiej w góry, ku położonym wysoko miasteczkom. W Trevelez wylądowałem w bardzo przyjemnym kempingu, gdzie zaopatrzyłem się też w mapę - cel na następny dzień to Mulhacen.



Dzień 9., Mulhacen (17.9.2006)

Wg pana z kempingu trasa na szczyt i z powrotem zajmuje 12 godzin. Rzeczywiście mi zajęła niewiele mniej i nic dziwnego - to około 2000 metrów podejścia (i oczywiście potem zejścia) i 20-kilka kilometrów wg mapy. Tego dnia pobiłem swój rekord wysokości na 3482 m n.p.m. Mulhacena. Było świetnie - mnóstwo widoków na charakterystyczne, suche góry Sierra Nevada, a także majaczące w oddali Morze Śródziemne (odległe o około 40 km od gór, które w moim przypadku widać było tylko jako zmianę koloru plażowego na błękitny morski na horyzoncie). Wycieczka dała mi trochę w kość, ale po kąpieli czułem się świetnie.



Dzień 10., W drodze do Afryki (18.9.2006)

Pobudka o 4:35 z ekspresowym zwijaniem namiotu oznaczała, że w tym dniu będzie już tylko lepiej... 5:45 usadowiłem się wygodnie w autobusie do Granady i odpłynąłem. W Granadzie przesiadka do pociągu, niestety dopiero o 13:50 i wreszcie ruszyłem dalej ku Afryce. Za oknem przesuwają się piękne krajobrazy z rosnącymi gdzieniegdzie gąszczami kaktusów i czerwoną ziemią.

W Algeciras udaje mi się jeszcze złapać prom do Maroka, który zgodnie z wcześniejszym wywiadem kosztuje aż 35 E. Z tęsknotą wspominam Norwegię, gdzie do przewiezienia cztery razy większej ilości ludzi używano cztery razy mniejszych promów. Do Tangeru docieram bardzo późno i mimo cofnięcia czasu o 2 godziny nie zdążam na ostatni pociąg. Za to mam okazję poczuć niesamowity klimat nocnego życia wzdłuż plaży - grupki Arabów dyskutujących głośno w swoim języku, kobiety opatulone w jednokolorowe stroje, palmy... Jestem w Afryce!



Dzień 11., Do Marakeszu (19.9.2006)

Wyruszyłem pierwszym pociągiem z całkiem eleganckiego dworca w Tangerze (generalnie koleje marokańskie okazały się schludne, wbrew temu czego się spodziewałem; pociągi nawet klimatyzację mają) i skupiłem się na obserwacji ludzi. Mężczyźni ubierają się tu właściwie po europejsku, z dużą dominacją koszul z kołnierzykiem. Kobiety zaś mają charakterystyczne stroje, owijające całe ciało razem z głową. Tylko nieliczne mają odkryte włosy, a jeszcze mniej strój w całości europejski.

Krajobraz w Maroku jest bardzo ponury - suchy, piaszczysty, a do tego w pobliżu siedzib ludzkich widać oszałamiającą ilość śmieci, szczególnie worków foliowych. Dopiero po minięciu Casablanki, gdy pociąg wjeżdża w głąb lądu robi się przyjemniej, pojawiają się rdzawe góry i komponujące się z nimi czerwone budynki osad ludzkich.

Docieram do Marakeszu późnym popołudniem i trochę błądząc kieruję się do centrum. Egzotyka miasta robi wrażenie - po części czuję się jak w scenerii serialu brazylijskiego (palmy, architektura), lecz wypełnionego arabskim językiem i ludźmi. Do tego ruch miejski pełen chaosu - w Maroku nie ma czegoś takiego jak przejścia dla pieszych (czasami w najmniej spodziewanych miejscach pojawiają się ignorowane przez wszystkich pasy) i wielopasmowe jezdnie i ronda non-stop szturmowane są przez piechurów. Bardzo dużo jeździ tu motorów i zasadniczo pojawiają się wszędzie. Podczas mojego rekonesansowego spaceru zagłębiam się w uliczki wielkiej dzielnicy targowej zwanej "Suki", gdzie kwitnie życie - przyrządzane na bieżąco potrawy, bakalie, przyprawy, różne warsztaty, bardzo sugestywne "sklepy mięsne" i wielki tłok. Wśród tłumu, turystów wyłapują "pomagierzy", którzy za "dobrowolną" opłatą wyszukają im nocleg, kupią bilet na autobus itp. - co chwila słyszę pytania "Francais? Anglais?". W ten właśnie sposób znajduję nocleg, choć nie tak tani jak się spodziewałem (gdyż dostaję sam cały pokój trzyosobowy, czy raczej z trzema miejscami do spania).



Dzień 12., Marakesz - Toubkal (20.9.2006)

Rano robię sobie wycieczkę po trochę jedzenia. Uliczki są dużo spokojniejsze niż wieczorem, ale pomału wszystko wkracza w nowy cykl. Trafiam na główny plac Marakeszu, gdzie za niską cenę dostaję wyśmienity sok pomarańczowy wyciskany na miejscu i zmiksowany z lodem.

Czas goni, więc zabieram rzeczy z hotelu i ruszam na dworzec autobusowy - kierunek Jbel Toubkal, najwyższy szczyt Atlasu i północnej Afryki. Najpierw trzeba dostać się do miasteczka Asni - bilet, łapówka dla kierowcy za schowanie plecaka i haracz pomagiera, po trochę ponad godzinie i przejściu przez autobus kilku drużyn sprzedawców i grajka muzyki ludowej jestem na miejscu. Następny etap to dojazd do Imlil - zaraz po przybyciu do Asni zgaduję się z trzeba Szwajcarami i Hiszpanem, żeby razem wziąć taksówkę. Ta wiezie nas bardzo malowniczą trasą przez góry, której podziwianie mocno utrudnia nam dziki pęd z jakim rzuca nami na zakrętach w i tak przeładowanej o jedną osobę taksówce. Szwajcarzy mają w planie dłuższy trekking po całym Atlasie, ja zaś z Hiszpanem Enrique ruszamy w góry, do schroniska pod Toubkalem. Podczas wędrówki zapoznajemy się lepiej i krystalizuje się plan wspólnego wejścia na szczyt. Dziś jednak walczymy aby dotrzeć do schroniska, co w pełnym rynsztunku plecakowym nie jest zbyt lekkie i zajmuje nam ponad 5 godzin. Udaje nam się na szczęście dojść przed zmrokiem. Sama trasa jest bardzo ładna i choć wznosi się z około 1770 m n.p.m. do 3200, to raczej nie ma trudnych fragmentów. W schronisku jest dosyć tłoczno, ale całkiem na poziomie.



Dzień 13., Jbel Toubkal (21.9.2006)

Dzisiaj wejście na szczyt, do pokonania przewyższenie 900 m. Początek trasy jest bardzo stromy i nie za bardzo widać gdzie należy iść. Większość tego odcinka pokonujemy razem z dwoma Hiszpanami, którzy wydają się wiedzieć gdzie iść, jednak w pewnym momencie nie dajemy rady utrzymać ich tempa i zostajemy w tyle. Stąd już na szczęście "szlak" jest lepiej widoczny, więc dalej ruszamy swoim tempem. Cały czas zastanawiamy się czy dopadnie nas choroba wysokościowa, ale wraz ze wzrostem wysokości jedynie coraz częściej musimy zatrzymywać się na odpoczynek.

Po stromej części wyłania się szczyt, do którego idzie się dosyć wyraźną i już nie tak ostrą ścieżką. Ciekawe jest to, że właściwie wszyscy turyści schodzą ze szczytu jeszcze przed południem - nie wiem dlaczego tak wcześnie tam wchodzili, ale my mamy z tego podwójną korzyść: wyspaliśmy się i na górze jesteśmy praktycznie sami. A szczyt i panorama z niego jest wspaniała, choć nam trochę przesłaniały ją chmury. Dziś ustanowiłem mój nowy rekord wysokości - 4162 m n.p.m. Wejście z częstymi przystankami zajęło nam niecałe 4 godziny, a zejście (dość uciążliwe na początku, gdzie łatwo poślizgnąć się na piasku) jakieś 3.

W schronisku odpoczynek i sielanka - zapoznaliśmy dwie milutkie francuskie podróżniczki (które na dzień dobry trochę nas dokarmiły) i w ogóle pełna satysfakcja z minionego dnia.



Dzień 14., Powrót do Marakeszu (22.9.2006)

Noc miałem ciężką - chyba wysiłek, nasłonecznienie i wysokość postanowiły dopiero teraz dać o sobie znać. Dostałem gorączki i bólu mięśni jak przy grypie. Rano z pomocą paracetamolu od Enrique udało mi się jakoś dojść do siebie i nawet ruszyliśmy spokojnie w dół do Imlil. Pod koniec trasy mocno jednak opadłem z sił i w sumie zejście zajęło ponad 4 godziny, a ja przez resztę dnia byłem podenerwowany i zmęczony.

W Imlil skorzystaliśmy z transportu prosto do Marakeszu, który kursował wg rozkładu "jak zbierze się 6 osób, to jedziemy". Aż dziw jak mechanizm dzikiego kapitalizmu doskonale sprawdza się w kraju arabskim - jest kapitał, jest transport. W Marakeszu miałem kilka godzin czasu przed pociągiem, więc zwiedzaliśmy sobie trochę z Enrique miasto. Tym razem były to te najbardziej turystycznie uczęszczane miejsca, które ja bez przewodnika jakoś po prostu musiałem ominąć, bo dopiero teraz uderzyła mnie ilość Europejczyków i wielkość części handlowej stworzonej jakby specjalnie dla nich. W ten sposób poznałem dwie strony tego miasta - tę "prawdziwą" gdy błądziłem po ciemnych uliczkach i teraz tę dla turystów.



Z Maroka do Grecji (23-28.9.2006)

W tym momencie rozpoczęła się najnudniejsza część podróży, gdyż z powodu braku czasu praktycznie tylko przemieszczałem się, nie robiąc żadnych przystanków na zwiedzanie. I po kolei: nocny pociąg z Marakeszu do Tangeru, prom do Tarify, darmowy autobus do Algeciras, pociąg w głąb Hiszpanii... tu popełniłem błąd pytając o bilet do Barcelony zbyt późno i zabrakło w nim już miejsc, musiałem jechać przez Madryt, gdzie znów ten sam błąd i kolejne opóźnienia - dotarłem do Barcelony wieczorem zamiast rano. A prom odchodzi o 18, więc dalej nocleg na plaży, od rana opalanie w towarzystwie Hiszpanek topless i jakiegoś pijaka, który się do mnie przyczepił (po tylu dniach podróży naprawdę widać zacząłem wyglądać jak włóczęga). I wreszcie prom z Barcelony do Włoch - około 22 godzin na wodzie, co dostarczyło swoich wrażeń, gdyż w nocy płynęliśmy przez sztorm i czasami fale obmywały nam okna (bądź co bądź znajdujące się 7-10 metrów nad wodą). A od wiatru wszystko strasznie świszczało. Miałem podczas tego rejsu takie śmieszne wrażenie, że przez to Morze Śródziemne to tak jak przez jezioro się płynie, bo całe otoczone lądami jest...

Podczas wysiadania z promu zapoznałem milutką Polkę, która od 7 lat mieszka w Niemczech, przegadaliśmy całą drogę do Rzymu. A w Rzymie niestety zostać nie mogłem, więc siup do pociągu nocnego, przez Monte Cassino na wschód Włoch do Brindisi. Tam okazuje się, że promy do Grecji nie są zbyt atrakcyjne, więc przerzucam się do Bari, gdzie połączenia są tańsze z Interrailem. Pociąg przejeżdżał tu przez tereny bliskie powodzi, które ostatnimi czasy prześladują mnie wszędzie gdzie jadę, ale na szczęście jakoś dojechał do celu. W promie wszystkie pomieszczenie rezonują z monotonnym warkotem silnika, ale o dziwo dobrze mi się w nim spało. A rano, po minięciu kilku greckich wysp dopłynęliśmy do Patras. Standardowo pobłąkałem się po mieście próbując dojść do dworca idąc w zupełnie przeciwnym kierunku, ale w końcu wsiadłem w pociąg do Aten.



Ateny (29.9.2006)

Wspólnym wysiłkiem z trzema Hiszpankami dotarliśmy do hostelu o wdzięcznej nazwie "Hotel Afrodyty". A przybytek to całkiem ciekawy - w piwnicy ma urządzony pub, w którym w ramach noclegu wliczony jest kieliszek mocnego trunku. Sam hostel znajduje się ewidentnie w dzielnicy polskiej - w okolicy jest sklep polski (gdzie dokupiłem trochę lektury na podróż), w bramach polscy pijaczkowie lub polskie napisy o tym, że zabrania się przesiadywania pod groźbą wezwania policji, a na ulicy co jakiś czas słychać polską mowę. Nawiasem mówiąc, gdy już szedłem z hostelu na dworzec, jakaś Greczynka przekonywała mnie z samochodu, że mam stąd jak najszybciej uciekać, bo to najgorsza dzielnica Aten... ciekawe.

Zwiedzanie Aten zajęło mi kilka godzin i było całkiem interesujące - wszystkie te marmurowe budowle starożytnych... super.



Powrót do Polski (30.9.2006 - 2.10.2006)

Powrót do Polski z Aten był dłuugi. Szczególnie pociąg z Thesallonik do Belgradu sprawił kłopot, gdyż spóźnił się jakieś 2,5 godziny i nie zdążyłem na pociąg do Budapesztu. Zostałem zmuszony do noclegu w Serbii, co akurat potoczyło się w miarę sensownie - na dworcu na takich jak ja już czekał miejscowy "przedsiębiorca", który oferował nocleg za 12 E. Cóż miałem zrobić, skorzystałem, a człowiek okazał się całkiem sensowny, ja i jeszcze dwóch turystów spaliśmy w jego prywatnym mieszkaniu, opowiadał nam o tym jak był w wojsku Miloshevicha, jak się żyje w Serbii, itp. Rano wsiadłem w następny pociąg i dojechałem do Budapesztu. Miałem niby jechać dalej do Wiednia, ale pociąg miał opóźnienie i bałem się czy zdążę na przesiadkę do Katowic, a na przeciwległym torze zobaczyłem pociąg z PKP jadący do Warszawy. Bez dłuższego namysłu przeskoczyłem z pociągu do pociągu i w ten sposób wyruszyłem już bezpośrednio do Polski.

Do Wrocławia dotarłem w poniedziałek rano... cóż, trzeba do pracy - nie chciało mi się robić dodatkowego kursu do domu, więc z całym ekwipunkiem i strojem podróżniczym udałem się do biura :) wzbudzając powszechne zdziwienie...




Valid XHTML 1.0 Strict