|
Dzień 1.,
Z Paderborn do Amsterdamu
(4.7.2003)
Jestem już u Roba (znajomego Holendra, z którym byliśmy w zeszłym
roku w górach na Ukrainie) w Amsterdamie. Jechało się dość dobrze
- do Munster pojechałem pociągiem, potem do Enschede rowerem i
dalej pociągiem. Trasa rowerem wg mapy to około 60-70 km, ale w
kilku miejscach zabłądziłem i w sumie razem z jazdą w Amsterdamie
narobiłem 95 km. Jestem zmęczony, ale raczej do niedzieli się
odświeżę. Największy problem w jeździe jest z autostradami i
drogami szybkiego ruchu. Nie można po nich jeździć rowerem, a są
praktycznie wszędzie. Niestety wspaniałe drogowskazy niemieckie i
tak samo holenderskie, pokazują najlepszą drogę, ale dla
samochodów... Przez to czasami muszę po prostu zawracać w
poszukiwaniu lokalnych dróg. Ten problem jest kiedy mam atlas, co
dopiero będzie, bez niego w regionach poza Niemcami. U Roba jest
fajnie, trochę pozwiedzam Amsterdam i okolice.
|
Dzień 3.,
Antwerpia i Bruksela
(6.7.2003)
Rano, pożegnawszy Roba, ruszyłem na dworzec. Pani chyba skasowała
mi 5 Euro za mało, ale nie wnikałem w to. Do Antwerpii dojechałem
spokojnie. Jest tam wspaniały dworzec. Na placu z pomnikiem
Rubensa chór śpiewał pastisze różnych przebojów
współczesnych. Katedra wielka i piękna, ale wstęp był płatny, więc
tylko rzuciłem okiem na wnętrze. Wyjazd z Antwerpii był okropny,
chyba 2 godziny szukałem drogi na Brukselę, która nie byłaby
autostradą. W końcu znalazłem i już tylko peleton rowerzystów z
obstawą utrudnił mi jazdę w jednym miasteczku (nie mogłem się
przyłączyć, bo jechał w przeciwną stronę). Generalnie Belgia
podoba mi się bardziej niż Niemcy i Holandia. Nie ma tu takiej
sterylności, sztuczności, lecz po prostu jest to normalny, bardzo
bogaty kraj.
Między Antwerpią i Brukselą nie ma miejsca, z którego nie byłoby
widać zabudowań. Potem są prawie same fabryki, więc nie jechało
się zbyt przyjemnie. Przedarcie się przez Brukselę było prawie
koszmarem - błądziłem, tym bardziej, że chciałem jeszcze zobaczyć
parę zabytków. W sumie tylko pobieżnie na nie spojrzałem, zaś do
23-ciej dostałem się do jakiegoś lasku na południu Brukseli, gdzie
mogłem spokojnie przenocować.
|
Dzień 4.,
Waterloo, wzdłuż Mozy
(7.7.2003)
Wstałem i, wystraszony przez jakiegoś spacerowicza, szybko się
zwinąłem. W supermarkecie obsłużono mnie w języku
francuskim. Ruszyłem do Waterloo. Na polu słynnej bitwy nie ma
niczego szczególnego, ale uczucie bycia w tym miejscu było
fajne. Kontynuowałem podróż na południe bardziej już podrzędnymi
drogami (w Belgii te drugorzędne, które wybierałem, mają jakość
naszych głównych, tyle że mają jeszcze chodniczki dla rowerów po
obu stronach). Trafiłem do miasta Namur z ogromną cytadelą na
skrzyżowaniu rzek Sambre i Meuse. Dalej jechałem wzdłuż tej
drugiej. Widoki były wspaniałe, pojawiły się góry, lasy, skały i
zameczki. Szczególnie fajnie było w miejscowości Dinont z cytadelą
na wysokiej skale.
Podążałem wg planu podróży, aż trafiłem do lasu w pobliżu rzeki
Lesse. Spotkałem tu jaskinię, w której postanowiłem
przenocować. Może nie był to idealny wybór, bo okazała się ona
uczęszczaną atrakcją turystyczną (miałem wizytę dwóch grup ludzi),
ale nie było problemu, żeby się wyspać. Tyle tylko, że nawet mój
śpiwór nie wytrzymał do końca zimna bijącego od skały.
|
Dzień 5.,
Do Paryża... wieża Eiffela
(8.7.2003)
Rano ruszyłem na poszukiwanie ostatniego zamku na moim belgijskim
planie podróży. Niestety nie udało się to, a dodatkowo teren
okazał się wyjątkowo górzysty. Dość zmęczony ruszyłem w kierunku
Francji. Pierwsze wrażenie stamtąd było takie, że sklepy są
zamknięte między 12 a 14.30 i nie mogłem kupić wody. Na szczęście
stacja benzynowa była otwarta i tam się zaopatrzyłem. Drugie
wrażenie, że tu są przepiękne kobiety - w Niemczech i Holandii są
brzydkie, w Belgii ładne, a tu wspaniałe.
Dojechałem do miasteczka Fumey i z niego kupiłem bilet do Paryża
za 24 E. Miała niespodzianka taka, że rower wozi się za darmo,
choć co z tego, gdy bilet (ze zniżką za wiek poniżej 25) jest 4
razy droższy niż w Polsce.
Pierwsze miejsce, do którego udałem się po przybyciu do Paryża, to
wieża Eiffela. Jest naprawdę niesamowita, szczególnie kiedy zrobi
się ciemno i włączą jej oświetlenie. Miał tu miejsce pewien
poboczny epizod mojej wyprawy - zobaczyłem przepiękną dziewczynę
przyglądającą się wielkiej konstrukcji i zapytałem ją po
angielsku, czy mogę jej zrobić zdjęcie. Odmówiła, ale udało się ją
w ten sposób poderwać, bo po chwili sama się do mnie przysiadła i
zaczęliśmy gadać. Okazała się Amerykanką, oprócz tego, że ładną,
to w sumie nie aż tak głupią, tyle że szybko wyszło, że jej
aktualnym głównym celem to "smoke some weed", którą nawet podobno
miała przygotowaną. Niestety nie znalazła tu we mnie towarzysza,
jednak fajnie się gadało i umówiliśmy się na następny dzień na
wspólne zwiedzanie.
Musiałem gdzieś pójść spać, więc mimo przestróg z wielu źródeł,
udałem się do Lasku Bulońskiego po zmroku. Spało się tam dobrze.
|
Dzień 6.,
Paryż
(9.7.2003)
Amerykanka nie pojawiła się na umówionym miejscu, więc nie
zrażając się ruszyłem do zwiedzania sam. Żal było miłego
towarzystwa (w końcu pierwszy raz od wyjazdu z Polski rozmawiałem
z ładną dziewczyną), ale przynajmniej sprawniej mi szło i szybko
przemieszczałem się na rowerze. Widziałem chyba większość znanych
miejsc - łuk tryumfalny, Luwr, obelisk, Notre Dame itd. Wszystko
wielkie, wspaniałe, ale nieco przytłoczone przez cywilizację - łuk
tryumfalny stoi na środku wielkiego ronda, otoczony mnóstwem
hałasujących samochodów.
Po skończeniu zwiedzania, wydostałem się z Paryża pociągiem
(system pociągów, dworców i biletów mają w Paryżu zorganizowany
gorzej niż gdziekolwiek w Polsce) i podjechałem do miejscowości
Fontanebleu, gdzie przenocowałem w pobliskim lesie, ulubionym
miejscu polowań królów i arystokracji francuskiej (mnóstwo
komarów). Nawet, jak na miejsce polowań, odwiedziły mnie tam dwie
sarny.
|
Dzień 7.,
Pałac Napoleona
(10.7.2003)
Pojechałem obejrzeć dawną siedzibę Napoleona. Piękny pałac i
jeszcze piękniejszy ogród. Potem rozpoczęła się żmudna jazda w
upale. To było dość wyczerpujące i skłoniło mnie do zrezygnowania
z niektórych punktów dalszej wyprawy.
W nocy wszedłem w kontakt z dzikami (no tak, to wyglądało na jakiś
szlak dzikiej zwierzyny), na szczęście tylko dźwiękowy.
|
Dzień 8.,
Szampania
(11.7.2003)
Znów okropny upał. Jadę sobie przez Szampanię i jak na złość nie
ma tu ani jednej winnicy. Zaczynam czuć się jak jajecznica smażona
na asfalcie, więc w końcu po pokonaniu 70 km daję za wygraną i
przejeżdżam pozostałe 100 km do Verdun pociągiem. Tym razem
nocleg na kempingu.
|
Dzień 9.,
Verdun
(12.7.2003)
Zacząłem od zwiedzania cytadeli znajdującej się w Verdun. Polegało
to na półgodzinnej jeździe wagonikiem w jej wnętrzu i oglądaniu
scenek z życia podczas wojny. Całkiem ciekawe, ale chyba nie warte
tych 6 E, które za to biorą.
Potem właściwe pola bitwy. Znajdują się one na górzystym terenie
porośniętym lasem. Pełno tam różnych bunkrów, fortów i kraterów,
stworzonych przez ostrzał artyleryjski, teraz zarośniętych trawą i
niewinnie wyglądających. Jest też robiący duże wrażenie las
krzyży. Jest takie miejsce, w którym oddział żołnierzy, czekający
w okopach z postawionymi bagnetami, został pogrzebany żywcem. Ich
bagnety ciągle wystają z ziemi.
Zakończyłem zwiedzanie i ruszyłem na północ, w kierunku Bastogne w
belgijskich Ardenach. Tym razem jechało się lepiej, bo w lesie i
poza najbardziej upalną porą.
|
Dzień 10.,
Ardeny
(13.7.2003)
Jazda przez Ardeny szła całkiem dobrze, choć było ciężko (na
zmianę zjazd i podjazd, istna tortura). Dojechałem wreszcie do
Bastogne, jednego z miasteczek, w którego pobliżu trwały zacięte
walki pancerne podczas ostatniej ofensywy niemieckiej w II wojnie
światowej. Obejrzałem kilka czołgów amerykańskich i wielki pomnik
dziękczynny dla armii amerykańskiej. Podobno gdzieś w okolicy
można zobaczyć wraki niemieckich Tygrysów, lecz niestety nie stoją
one na każdym pagórku w Ardenach, ani na żadnym, w pobliżu którego
przejeżdżałem. Skierowałem się zatem ku ostatniemu etapowi
podróży, a mianowicie granicy niemieckiej i znajdującym się tam
pociągom.
|
Dzień 11.,
Powrót
(14.7.2003)
Nieco przeliczyłem się z oceną trudności ostatniego odcinka
trasy. Góry na granicy Luksemburgu z Niemcami były bardzo trudne
do przejechania. Potem zaś każde kolejne miasteczko, do którego
dojeżdżałem, okazywało się nie mieć już dworca kolejowego. W
końcu jednak o godzinie 16 dotarłem do Gerolstein, w którym mogłem
wsiąść w pociąg do Paderborn.
|
Małe podsumowanie:
- przejechałem 854 km rowerem
- jakieś 500-600 pociągiem
- wydałem 180 Euro
|